Po książkę pana Zielke sięgnąłem powodowany czystą ciekawością, która cechuje każdego książkowego wyjadacza a zarazem miłośnika powieści „z kluczem”. Już sam tytuł sprawił, że pociekła mi ślinka i niczym znanemu super bohaterowi, zabrzęczał mój „pajęczy zmysł”. Teraz, po skończonej lekturze ambiwalentne uczucia tańczą sobie radośnie pogo na parkiecie mojego ja a sam czuję się niczym przejechany przez czterotonowego tira wiozącego najsmaczniejszy nektar i najlepszą ambrozję. Dlaczego? Postaram się wyjaśnić, lecz nie wiem czy słowa oddadzą to co chodzi mi po głowie, czyli, w sumie, zrobię to co sam autor powieści.
„Księga kłamców”, jak sam tytuł wskazuje nie jest miłą lekturą „pod chmurką” czy do porannego tramwaju. Autor skutecznie i świadomie zaprasza czytelnika na intelektualny ring gdzie stoczona będzie epokowa bitwa na skojarzenia, intrygi, insynuacje, zmyłki oraz tytułowe kłamstwa. Istny literacki Armagedon. Po pierwszych trzydziestu stronach wszystko wydaje się ładne i piękne. Poznajemy wybitną malarkę Annę Blume, której obrazy, inspirowane rzeczywistością, stanowią tło niesamowitych wydarzeń, w które wciągnięty zostaje nastoletni Bastian oraz jego dziewczyna. Chłopak sam wybiera obraz autorki, którego historię chciałby usłyszeć i, podobnie jak Neo wybierając czerwoną pigułkę, wkracza w niesamowity świat rodem z sennych fantasmagorii. W dodatku w jego ręce wpada tytułowa „Księga kłamców” w której opisane są pradawne sekrety początków ludzkości. I tu zaczyna się ostra jazda bez trzymanki, z zamkniętymi oczami i po przeciwnym pasie ruchu. W powieści dzieje się dużo, szybko i co chwila to co przeczytaliśmy zaprzecza temu, co wiemy do tej pory. Autor serwuje nam dania przyrządzone z demonologii (Asmodeusz), współczesnej fantastyki (siły nadprzyrodzone a’la „Carrie”), pastiszu (niezniszczalny spec „MacGyver” Sergiej) oraz klasyki literatury światowej. Nawiązań jest mnóstwo, forma goni treść, a czytelnik? No właśnie, czy ma jakieś szanse w tym nierównym pojedynku?
Język powieści jest prosty i zrozumiały, więc osoby bojące się zawiłości Eco lub Borgesa z powodzeniem mogą po nią sięgnąć. Objętościowo też nie jest źle. Książka nie kończy się zbyt szybko, a więc możemy się nią cieszyć długie godziny. Jeśli chodzi o sam styl pisarski autora to niezwykle trudno go sprecyzować. To tak jakby przerzucić na karty powieści filmy Lyncha lub obrazy abstrakcjonistów. Wniosek: każdy musi spróbować sam i wyciągnąć wnioski. Autor co jakiś czas, również, mruga do nas, mówiąc: domyśl się o co w tym wszystkim chodzi. Gry umysłu, nawiązania i zawiłe meandry powieści to, zdecydowanie, jej największe atuty.
Z drugiej strony, powieść Pana Mariusza może zniechęcić a nawet zdenerwować wrażliwego, poprawnego politycznie czytelnika, głęboko wierzącego i lubiącego ckliwe powiastki z miłością w tle. W książce autor nie przebiera w słowach, wprowadza kilka niezwykle brutalnych opisów, epatuje dosadnym seksem, gdzie nie gdzie trąca rasizmem i ociera się o obrazoburstwo. Dostaje się również politykom oraz mediom, ale im to akurat się należy, więc jest dobrze. Mnie osobiście powieść wciągnęła a zarazem nielicho zdenerwowała. Moim zdaniem za dużo w niej wulgarności i dosłowności a za mało onirycznego woalu znanego z powieści Huberatha czy Duncana. Co więcej, wyzierało z niej coś co nasuwało mi na myśl „Księgę bez tytułu” i „Londyńską makabrę” czyli dwie powieści ostatnich lat które szczerze znienawidziłem. Niemniej jednak, „Księga kłamców” wzbudza całą masę emocji a przede wszystkim pozostaje w pamięci a to samo w sobie stanowi duży sukces autora. Czy warto ją przeczytać? Zdecydowanie nie.
No dobra, kłamałem: WARTO!
A tak w ogóle ta recenzja to ściema. Książka jest zupełnie o czymś innym.
No i nos Pinokia znów się wydłuża…