Haruki Murakami… Pisarz-objawienie, urodzony w Kioto w niespokojnych czasach autor wielu bestsellerowych powieści, o których wszyscy dookoła mówią i – rzecz jasna – którymi się zachwycają. Ale czy na pewno jest czym?
Po książkę sięgnęłam przez zupełny przypadek, z czystej ciekawości i z polecenia. Miałam już w rękach książkę Martyny Wojciechowskiej i pewnie byłaby to moja jedyna wypożyczona pozycja, gdyby nie kobieta, która oddawała „Norwegian Wood”. Coś mnie podkusiło i… wzięłam ją.
To pewnie przez tę bajeczną okładkę, jednoznacznie przywodzącą na myśl Kraj Kwitnącej Wiśni, który uwielbiam poznawać i który marzę zobaczyć na własne oczy. Trochę dziwne, że dorosły mężczyzna wydał książkę różowiutką jak pióra flaminga, ale w sumie czego się spodziewać po Japończykach? Przecież to najdziwaczniejszy, a zarazem jeden z najwspanialszych krajów na świecie. Niepowtarzalny.
„Norwegian Wood” to inspirowana hitem Beatlesów powieść, której fabuła osadzona jest w końcu lat sześćdziesiątych. Opowiada historię skomplikowanej miłości chłopaka do dwóch wyjątkowych kobiet. Naoko to dziewczyna jego tragicznie zmarłego przyjaciela. Początkowo była dla niego nieosiągalna, właściwie nie czuł do niej niczego poza zwykłą sympatią. Zmieniło się to po śmierci Kizukiego, która zmieniła ich nie do poznania. Na każdym z nich odcisnęła bolesne piętno. Watanabe jeszcze bardziej odsunął się od ludzi, a Naoko pogrążyła w depresji. To zaskakujące i wręcz nieprawdopodobne, ale śmierć połączyła ich nierozerwalną więzią, która zbliżyła ich do siebie. Tymczasem Midori to dziewczyna z krwi i kości. Nie jest taka jak Naoko, czyli wiecznie smutna, nieśmiała i zamknięta w sobie, lecz otwarta, niezależna, radosna i niezwykle sympatyczna. Obie kobiety są dla Watanabe wyjątkowe i to w ich towarzystwie staje się dojrzałym mężczyzną.
Lektura „Norwegian Wood” wyczerpała mnie doszczętnie. Dwa dni spędzone na czytaniu były dla mnie udręką. Co najdziwniejsze – udręką wciągającą, bo choć wynudziłam się niemiłosiernie, to jednak nie potrafiłam książki odłożyć i zająć się czytaniem czegoś innego. Nie, ta książka miała w sobie coś niezwykłego, jakiś głęboko ukryty urok, który wciąż mnie wabił i nie pozwalał mi rozstać się z Murakamim tak szybko, jakbym tego chciała. Być może na tym właśnie polega fenomen tego pisarza. Nie wiem, bo sama nie potrafię go ogarnąć. Książka i mi się podobała, i nie. Doprowadzała mnie do szewskiej pasji, ale i wyciskała ze mnie łzy.
Fabuły nie byłam w stanie dostrzec niemal przez całą lekturę. Według mnie w „Norwegian Wood” nic się nie działo. Nie było akcji, treść płynęła sobie niczym spokojny strumyczek, i tylko ja błądziłam gdzieś między nudnymi akapitami, szukając sensu powieści. I według mnie jest ona poświęcona śmierci. Śmierć jest jedynym motorem napędzającym historię stworzoną przez Murakamiego. Gdyby nie ona, nie bylibyśmy w stanie dostrzec szczególnej roli miłości, jaką odegrała ona w życiu bohaterów. Przeraziło mnie to, że w ujęciu pisarza nawet ona nie była w stanie wygrać z nieuniknionym. Z tego też względu lektura „Norwegian Wood” bardzo mnie zasmuciła i zawiodła. Choć z drugiej strony pokazała brutalną rzeczywistość, w jakiej żyjemy. Powieść nie była pozbawiona realizmu, dzięki czemu każdy z nas mógłby coś z niej wyciągnąć.
Naprawdę bardzo ciężko jest mi jednoznacznie określić uczucia towarzyszące czytaniu Murakamiego. Książka ani trochę nie była dla mnie interesująca, ale mimo to wciągała, bo chciałam wiedzieć, co będzie dalej. Nie towarzyszyły mi fajerwerki, nie czułam też jakichś szczególnych emocji – zupełnie, jakby książka miała za zadanie czytelnika omamić, uspokoić, zmusić do refleksji. Językowo nie była to też powieść trudna, ale bywały momenty, kiedy nie dało się jej czytać. Zwłaszcza przemyślenia Watanabe w kwestiach seksu wywoływały we mnie niemalże niepohamowaną chęć na to, by wyrzucić książkę przez okno. Opisy te były dla mnie przesadzone, nierealistyczne, odstające od tego, co do tej pory miałam okazję czytać. Nawet śmiałe obrazy z „Wschodzącego księżyca” Keri Arthur nie były dla mnie tak odpychające jak te, którymi poczęstował nas Haruki Murakami w swoim „Norwegian Wood”. Ale ilu ludzi, tyle odmiennych opinii, także dopuszczam do siebie myśl, że komuś może się podobać taki… książkowy naturalizm.
W moim odczuciu „Norwegian Wood” na pewno nie jest hitem. Nie zasługuje na to miano. Wydaje mi się, że specyficzna aura towarzysząca książkom Murakamiego jest nie dla mnie, ale wiem, że wielu osobom mogą spodobać się takie klimaty. Być może warto chociaż spróbować i przekonać się, jakie emocje wzbudzi w nas lektura. Nie odradzam ani nie polecam Wam tej książki. Sami zdecydujcie, czy chcecie się za to zabierać. Ja jestem pewna jednego: był to mój pierwszy, a zarazem ostatni kontakt z twórczością Murakamiego.
Ocena: 3/6