Dawno nie czytałam tak irytującej książki. "Buldożer" to debiutancka powieść Moniki Brańskiej, która w teorii miała być thrillerem, ale daleko jej do tego gatunku. Bardzo powolna fabuła, w której brakowało dynamiki, czegoś, co podkręciłoby tempo akcji. Mdłe postacie bohaterów, drażniący język i niedokończone, przypadkowo dobrane wątki. Jednym słowem, łatwiej byłoby wymienić wady, niż zalety tej lektury.
Kamila i Filip. Ona ładna i inteligentna, on przystojny i bogaty. Para idealna. Jednak ich związek to perfekcyjny przykład toksycznej miłości. On okazuje się być zaborczym i agresywnym oprawcą, bo partnerstwem tego nazwać nie można. Ona z kolei zaślepiona jego obietnicami i uczuciem, głucha na sygnały z zewnątrz, wpada w pułapkę, z której nie może (nie chce?) się wydostać. Do czego doprowadzą działania chłopaka i jak rozwinie się ta relacja? Czy nie jest za późno na ucieczkę do normalności?
Książka jest napisana niesamowicie topornym językiem, z mnóstwem dziwnych, czasem zbyt długich i niepotrzebnych określeń i porownań. Wiele zdań można było napisać prościej, szczególnie, że lektura ma w założeniu trafiać do młodych czytelników. Jeden podmiot w zdaniu naprawdę nie potrzebuje aż tylu epitetów. Rozumiem raz na jakiś czas, taki zabieg wzmacnia przekaz. Ale nie w praktycznie każdej linijce. W oczy kłuły mnie tez imiona, a raczej zdrobnienia. O ile jeszcze Milka od Kamili jest zrozumiała, to Olka i Olga to dwa różne imiona. No i nie zapominajmy jeszcze o nazywaniu mamy Kamili "panią Agatką". Jeśli już to "pani Agata", a w ustach (i myślach) bohaterki - "mama". A skoro mowa o określeniach... Już po pierwszych kilkunastu stronach byłam poirytowana, a po kilkudziesięciu kolejnych gotowało się we mnie jak w wulkanie. A to za sprawą tego, jak Filip mówił do swojej dziewczyny. Co zdanie to inne określenie. Po 15 już przestałam je liczyć. Zastanawiałam się tylko, kiedy się jakieś powtórzy. I o ile "rybko" czy "żabko" jeszcze bym przełknęła, to mówienie "paróweczko" czy "kluseczko" było ponad moje siły. No bo serio? Jaki facet nazywa tak swoją kobietę? I druga sprawa. Która dziewczyna pozwala tak do siebie mówić? I tu przechodzimy z kolei do głównej bohaterki. Jakże to była wkurzająca postać! Kamila, a raczej jej zachowanie, było szalenie irytujące i kompletnie nielogiczne. Dziewczyna całkowicie straciła zdolność trzeźwej oceny sytuacji, co w jakiś sposób można oczywiście tłumaczyć zakochaniem, czy zaślepieniem. I o ile niektóre zachowania poniekąd jestem w stanie zrozumieć, to braku reakcji na przemoc wobec kobiety nie usprawiedliwia zupełnie nic.
Ponarzekałam, to teraz może poszukajmy zalet "Buldożera". Na plus zasługuje niewątpliwie poruszony przez autorkę główny temat, czyli przemoc (psychiczna ale i fizyczna) oraz zniewolenie w związku. Świetny sposób, by pokazać młodym ludziom wchodzącym w pierwsze poważne relacje, że nie wszystkie będą cukierkowe, że można trafić na partnera, który okaże się koszmarem. Choć mam wrażenie, że potencjał nie został do końca wykorzystany. Miałam nadzieję na głębsze wejście w psychikę głównej bohaterki, przeżywanie wszystkiego wraz z nią. Odczuwanie strachu, stresu i przerażenia na myśl o tym, jak na dane zachowanie zareaguje Filip. Tu opowieść była po prostu nijaka, sucha, wyprana z emocji. Szkoda. Kropkę nad i postawiło zakończenie. Nie dość, że kompletnie oderwane od rzeczywistości i mało prawdopodobne, to jeszcze jakby zapowiadające dalszy ciąg.
Niestety "Buldożer" to jedna z najsłabszych książek, jakie czytałam. I piszę to z bólem serca, bo to debiut autorki. Po kontynuację, jeśli się taka pojawi, raczej nie sięgnę.
Książka z Klubu Recenzenta nakanapie.pl