Okej, trzeba więc rozpocząć od stwierdzenia, że Przemysław Żarski opanował całkiem nieźle dwie ważne pisarskie umiejętności:
1) "Show, not tell". Czujemy wykreowane przez niego postacie, ich motywy, ich zachowania - i autor osiąga ten efekt w pierwszym rzędzie właśnie pokazując nam je w działaniu. Widzimy ich zachowania i widzimy przez to je same, "to jaki ktoś jest". Nie znaczy to, że opisów i wyjaśnień nie ma. Są, ale właśnie jako dodatek, uzupełnienie tego głównego efektu. Podobnie wcale nierzadkie momenty, gdy mamy dostęp bezpośrednio do ich myśli - służą temu, byśmy poznali tych bohaterów, byśmy ich lepiej zrozumieli. Celową zapewne pisarską zagrywką jest to, że po równo widzimy dzielnego glinę i cynicznego biznesmena (aż mi się dziwnie pisało to słowo na określenie tej postaci, znak to, że autor nader sprawnie wykreował jej miałkość). Choć to nasze zbliżenie do tych ludzi tyczy wszystkim grupki najważniejszych postaci, z pozostałymi, i w szczególności tymi, które pojawiają się głębiej w akcji książki, bywa już różnie.
2) Zdolność "przybrudzania" powieściowego świata. Wszystko tu jest brudne, lepkie wręcz. Ludzkie motywy (tak ważne dla zrozumienia tej historii), popędy, relacje między poszczególnymi postaciami. Przypomnijmy sobie szybko w tym kontekście główną parke powieściowych policjantów - jeden został przecież przybrudzony zupełnie wprost, drugi niby jest od tego wolny, ale miejscami aż czujemy jego zmęczenie, pewien niedostatek energii w niezbyt przecież podeszłym wieku. Ciekawe, że pisarz zdaje się świadomie wykorzystywać tę stylistykę do, jakże ważnej dla każdego autora kryminałów, walki ze żmudnością policyjnego dochodzenia. To, co robią śledczy, przesłuchiwanie świadków, narady, kojarzenie faktów itd. ma olbrzymi potencjał męczenia czytelników i każdy autor musi sobie z tym problemem jakoś próbować radzić. Pisałem o tym przecież nieraz w tych moich reckach. I takie przybrudzenie powieściowego świata jest jakimś pomysłem na ową walkę. Uczciwie przyznaję, przez dużą część powieści nie byłem znużony czytając o tym, ba przeciwnie. W znacznej części "kartka leciała za kartką".
I mam wrażenie, że te wstępne uwagi dobrze pokazują mój ogólniejszy problem z tym tekstem. Przez cały czas widać było, że autor radzi sobie z pisaniem całkiem nieźle - ale do pewnych jednak granic. Do pewnego pułapu. Że jak już czujemy, że coś jest zrobione naprawdę dobrze, to w pewnym momencie pojawia się jakieś, najczęściej jednak drobne, "ale". Ciekawe, że może bardziej jeszcze niż innych spraw tyczyło to sposobu konstruowania fabuły. Żarski, nie mam co do tego wątpliwości, bardzo chciał, byśmy odebrali jego dziełko jako właśnie bardzo sprawnie zbudowane. Takie, w którym każda ze scen jest na miejscu. I tę swoją chęć realizował :) I np. mamy sekwencje, w których widzimy to samo wydarzenie z dwóch różnych perspektyw i powinniśmy zdaje się w pisarskim zamyśle być urzeczeni tym, że - dzięki temu, że tak zbliżyliśmy się do postaci, wspominałem już o tym - mimo, że to to samo wydarzenie, to odebraliśmy je nieco inaczej gdy mieliśmy punkty widzenia różnych bohaterów. Tak, dobrze się domyślacie, są w "Śladzie" m.in. sceny spotkań "dobrych" i "złych" postaci :) Tylko, że żeby to naprawdę dobrze zrobić trzeba wielkiej pisarskiej zręczności i warsztatu, a Żarski ich w aż takim stopniu (jeszcze) nie ma. Czasem więc wychodziło trochę niezręcznie - choć wciąż, należy się plusik za dobre chęci i ambicje :)
Najbardziej interesująca jest w tym kontekście chyba scena wypadku nad jeziorkiem. Nieźle napisana, zapadająca w pamięć, wyróżniająca się w tekście i przede wszystkim taka, po której naprawdę wiele się spodziewamy. Że to będzie megakomplikacja dla biorącej w niej udział postaci, że będzie miała poważne reperkusje, że namiesza. I potem jej echo, cóż, jakoś tak nie poraża.
Dobra, przejdźmy teraz do najbardziej frapującej kwestii związanej z omawianą książką, kwestii również zresztą mocno związanej ze strukturą tego tekstu. Mamy śledztwo, policyjne dochodzenie do prawdy i, pomimo wielkich starań autora, coraz więcej mielizn. Coraz więcej tej nieszczęsnej żmudności, tak groźnej dla kryminału. O tych wielkich staraniach piszę bez ironii, rzuca się w oczy, że dokładał on ciągle zabiegów by akcję podkręcać, wciąż działają też w jakiejś części elementy, o których pisałem na początku. W końcu w iście amerykańskim stylu zrobiony finał, widzimy, kto jest winnym (kto jest owym "brutalnym mordercą, który nie cofnie się przed niczym", jak to na okładkowej polecajce ujął Wojciech Chmielarz :) ) i, no cóż, nie poraża to. Nie jest jakoś uderzająco niebanalnie czy takie, byśmy mogli uznać całą zagadkę za przemyślaną. To znaczy jakoś tam to opracowane jest ("kto ich wszystkich łączy", jeden ze śledczych w pewnym momencie wprost formułuje taką myśl), ale możemy w tym momencie mówić o pewnym rozczarowaniu. A potem jest jeszcze, cóż, metafinał i, ha, w tym momencie moja ocena całości z 6/10 podskoczyła do naprawdę mocnego 7/10. To jest i mocne i oryginalne (no, powiedzmy) i budzące emocje. Emocje, dodajmy, na wielu płaszczyznach, mniej nawet tyczące samego śledztwa, bardziej spraw luźno z nim związanych. To jest także takie, że myślimy "no tak, jednak autor całą tą akcję rozplanował".
Kilka razy rzuciły mi się w oczy drobne niedostatki stylistyczne (dwukrotne użycie tego samego przymiotnika w jednym zdaniu itd.) czy wątpliwości (czy w 1993 roku (tak, mamy flashbacki w tekście, znów wraca zagadnienie struktury tej powieści :) ) używano już zwrotu "ogarnąć jakąś sprawę"? Wydaje mi się, że to stosunkowo nowa konstrukcja w polszczyźnie), ale połączenie sprawnego "przybrudzania" książkowego świata, stosowania metody "show, not tell" i tego mocnego metafinału sprawia, że jest to jeden z lepszych polskich kryminałów, jakie w ostatnim czasie czytałem.