Samochód osobowy, jadący z Niemiec, pod Opalenicą ulega wypadkowi, w którym ginie kierowca i pasażer. Natychmiast po katastrofie auto zostaje dokładnie przeszukane i wyczyszczone przez dwóch „dresów” z jakichkolwiek wartościowych rzeczy, w tym dokumentów, jadących nim mężczyzn.
Tumanowaty i leniwy policjant, do niedawna milicjant, stara się o umorzenie śledztwa, bo po co się wysilać, ale Brygida Bocian, ambitna prokuratorka, nie wyraża na to zgody.
W warsztacie, do którego odholowano wrak passata, młodzi mechanicy znajdują skrytkę ulokowaną w spreparowanym baku.
W Poznaniu wysadzony zostaje samochód Grubego Rycha i tylko przez przypadek to nie on w nim zginął, a znajoma kobieta, z którą spędził noc. Nie udała się też próba zgładzenia go przez pewnego siebie snajpera.
Podporucznik Blaszkowski oraz prokuratorka Brygida Bocian starają się rozwikłać sprawę, która komplikuje się coraz bardziej i zmierza w niespodziewaną i zaskakującą stronę.
Poza policjantami, bandytami i polskimi biznesmenami, równoprawnym „bohaterem” w powieści jest specyficzny okres w nowożytnej historii Polski, czas przemian ustrojowych i gospodarczych na początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. Wtedy to w resorcie spraw wewnętrznych miały miejsce czystki zwane weryfikacją kadr. Jedni funkcjonariusze milicji przechodzili gładko do służby w policji, inni musieli szukać sobie zajęcia poza organami. Podobnie było z „bezpieką” – Służba Bezpieczeństwa zmieniła nazwę na Urząd Ochrony Państwa, do którego nie wszyscy się zakwalifikowali.
Podczas lektury w irytujący sposób rzucała mi się w oczy poważnie ograniczona sprawność intelektualna większości mieszkańców Poznania i okolic, pojawiających się na kartach powieści. Nie dotyczyło to tylko prymitywnych bandziorów i meneli. Co chwilę można natknąć się na pytania, świadczące o kompletnym braku kontaktu z rzeczywistością i niezrozumieniu, co mówią inni lub o co pytają (ale, że co? ale że jak?). Byłem w Poznaniu trzy-cztery razy w życiu po kilka dni, a to za mało, żeby dobrze poznać tubylców, więc bez zastrzeżeń przyjmuję, że Ryszard Ćwirlej, którego kariera zawodowa związana jest z tym miastem, poznaniaków zna dogłębnie, a w każdym razie o niebo lepiej niż ja.
W połowie lektury wpadł mi do głowy pomysł, że może to miała być jakaś parodia albo pamflet, może miało być śmiesznie? Lech, Czech i Rus czyli Polak, Węgier i dwa bratanki lecieli samolotem. Ale Węgra z nimi nie było, bo Węgrzy nie mają dostępu do morza Bałtyckiego. Czesi też nie mają, ale witają się słowem „ahoj”… – ależ to jest zabawne, prawda? Nic tylko boki zrywać ze śmiechu.
„Granica możliwości” zawiera wiele odwołań i odnośników do innych powieści tegoż autora, jakby – poza rozrywką – zadaniem tej książki była reklama wszystkich innych utworów Ćwirleja. Wydało mi się to odrobinę niesmaczne, ale dla miłośników jego twórczości zapewne przydatne.
Zauważyłem wyjątkowo wiele dygresji. Początkowo czytałem je uważnie i starałem się zapamiętać, wyobrażając sobie, że – jak to bywa w poważnych kryminałach – zawierają one informacje ważne i znaczące, które w pewnym momencie okażą się fundamentalne. Nie miałem racji. Przykład. Policjanci rozmawiają w swoim gronie o zdjęciach z „Hustlera”, na których kobiety nie mają obwisłych piersi. Spekulują, że to może być wynik jakichś ćwiczeń.
Coś tam obiło mu się kiedyś o uszy w kwestii tych ćwiczeń, ale do końca nie wiedział, czy to chodzi o to, żeby cycki były jędrne, czy o coś zupełnie innego. Wiedział od żony Jadwigi, że kobiety teraz ćwiczą przed telewizorem takie różne fikołki, które prezentuje córka tego kowboja z westernów, co się nazywał Henry Fonda. Jadwiga powiedziała mu, że ona też będzie ćwiczyć, bo tak robią wszystkie kobiety, a nawet modelki. Dlatego był w temacie, ale do końca nie wiedział, co i jak. Musiał więc dorobić nieco teorii do swojej tezy. – Mam takiego jednego znajomego fotografa, co robi zdjęcia rozebranym babkom. On ma swój zakład fotograficzny na Jeżycach, dokładnie na Szamarzewskiego, jak się idzie od rynku Jeżyckiego i się skręci w Szamarzewskiego, to tam po prawej jest taki kościół z czerwonej cegły, co się kiedyś nazywał garnizonowy, bo jeszcze przed wojną to chodzili tam na msze żołnierze ze wszystkich koszar. A tych koszar to tam, na Jeżycach, było kilka i jeszcze na Łazarzu byli ułani, ale czy oni chodzili do tego garnizonowego na mszę, to ja już nie wiem. Ale mój tatuś to opowiadał, że do garnizonowego na Szamarzewskiego chodził zawsze na dwudziestego siódmego grudnia, bo to była dla niego najważniejsza msza w roku…*.
Ostatecznie uważam, że Ryszard Ćwirlej miał naprawdę bardzo dobry pomysł na fabułę kryminalną. „Granica możliwości” byłaby świetną powieścią, gdyby tę sensacyjną fabułę potraktował poważnie. Ale… ale możliwe też jest, że to ja nie miałem akurat nastroju na kabaretowy kryminał i znajdą się czytelnicy, których prymitywne dowcipasy sprzed pół wieku będą bawić do bezgranic. Nadal też nie jest wykluczone, że ta piramidalna głupota poznaniaków jest w powieści na poważnie. A skoro mowa była (w cytacie) o westernach, to porównałbym tę powieść Ćwirleja do westernu komediowego – podobno są tacy, którzy je lubią.
---
* Ryszard Ćwirlej, „Granica możliwości”, Muza, 2023, s. 171.
#GranicaMożliwości, @wydawnictwomuza, @muza.shadows, @cwirlej_krymi.