To wcale nie tak, że jestem wielką fanką powieści typowo kobiecych. Chociaż niewątpliwie zahaczają one o mój obszar zainteresowań w literaturze, to jednak wszystkie te obyczajówki, romanse, erotyki i inne New Adult budzą we mnie tak sprzeczne emocje, że nie jestem w stanie ich opisać. To trochę jak ze słodyczami - wiemy, że nam szkodzą, ale czasami wciąż po nie sięgamy, bo nie potrafimy się powstrzymać. Właśnie tak się czuję, kiedy wpada mi do ręki książka autorki pokroju Katy Evans.
Żebyśmy jednak mieli jasność - ja wcale nie uważam się za eksperta. Czytam książki, bo lubię. Czytam, bo chcę rozwijać słownictwo i wyobraźnię. Czytam, bo to ciekawy sposób na spędzenie wolnego czasu i oderwanie się od rzeczywistości. Czytam, bo to mnie kształtuje. Czytam, bo chcę ulepszać samą siebie. Nie trzeba jednak być specjalistą, aby po kilku stronach pewnych lektur stwierdzić, że są to książki wybitnie złe - proste, niemal banalne, momentami wręcz głupie i budzące zażenowanie, że w ogóle się po nie sięga.
,,Potentat'' to historia Sary i Iana, których losy spotkały się w jednej z taksówek w centrum Nowego Jorku. Zaczyna się nieźle, co? No właśnie niekoniecznie. Już pierwsze spotkanie bohaterów wzbudza mnie niechęć do kontynuowania tej lektury. Nie wiem, czy to kwestia stylu Evans, czy może sposób, w jaki kreuje bohaterów, ale żaden z nich nie wzbudził we mnie choćby iskierki sympatii. Ian to typowy pracoholik, będący przy kasie producent, który w mieście bywa okazjonalnie, zaś jego największą troską jest przeciągający się rozwód z żoną z piekła rodem. Bohater typowy, właściwie wręcz charakterystyczny dla obyczajówki wymieszanej z romansem - nieszczęśliwy związek, chęć załatwienia wszystkiego pieniędzmi, życie w przeświadczeniu, że już nigdy się nie zakocha. I o ile on sam nie działa na mnie drażniąco, to jednak główna bohaterka - owszem. Ja naprawdę nie wiem, jaki jest problem z postaciami kobiecymi, które są protagonistkami czy to książek, czy serialów. Stosunkowo rzadko spotykam się z główną bohaterką, która nie działa na mnie jak płachta na byka, a nawet więcej - potrafi sprawić, że całkiem ją lubię. Sara do tego grona zaliczyć się nie może. Chociaż jej historia to zlepek nieszczęść i niespełnionych marzeń o zostaniu tancerką, to nie potrafię jej współczuć. Odbieram ją jako jedną z tych przygłupich panienek, które odpowiedzialnością za swoje niepowodzenia obarczają cały świat, ale jednocześnie są tak perfidnie pewne siebie, że nie można ich polubić. I to nie tak, że pewność siebie uważam za cechę negatywną; lubię bohaterki, które wiedzą, czego chcą i które potrafią o to zawalczyć. Tutaj jednak winą obarczam samą autorkę. Wydaje mi się, że Evans bardzo pragnęła wmówić czytelnikowi, jaka to Sara nie jest piękna, dobra, ale przy okazji i zadziorna. Z doświadczenia wiem, że takie postaci najzwyczajniej w świecie nie mogą się udać. I tutaj też się nie udała. Bo skoro dla czytelnika taka osoba nie jest interesująca, to jakim cudem zainteresował się nią mężczyzna pokroju Iana - inteligentny, z wieloma sukcesami na koncie, mogący mieć tak naprawdę każdą? To zgrzytało mi tutaj najmocniej. Brak cech, które sprawiłyby, że Sara byłaby warta poświęcenia jej chociaż odrobiny uwagi. Niestety - mam wrażenie, że to przypadłość wszystkich współczesnych książek dla młodych kobiet; próba wmówienia odbiorcy, że postaci są niesamowite, chociaż w rzeczywistości nie wyróżniają się niczym specjalnym.
Poza niekoniecznie udanymi bohaterami, całokształt jest lekki, czyta się bardzo szybko, ale jednocześnie niektóre sytuacje są tak nudne, że przekartkowanie kilku stron nie sprawia, że tracimy wątek. Historia zaprezentowana przez Katy Evans jest nieskomplikowana, nieprzesycona niepotrzebnymi dramatami, odrobinę bajkowa, bo przecież dobro zawsze zwycięża, a główni bohaterowie mają swój happy end. Nic szczególnego. Można się przy tym zrelaksować podczas długiego, samotnego wieczoru, ale jeżeli chodzi o literaturę kobiecą, znam pozycje dużo ciekawsze.