Dokładnie przez połowę książki – całą pierwszą część - zastanawiałam się, co takiego zobaczyli w tej historii w Hollywood, że zdecydowali się na ekranizację. Opowieści o zaginięciach z natury rzeczy muszą być sztampowe. Są tylko dwie opcje: pierwsza – „zaginiony” ucieka, bo ma wszystkiego dość i pozoruje zaginięcie, a nawet własną śmierć, bo z różnych powodów tak mu wygodniej, i druga – zaginiony zostaje zamordowany, albo gdzieś przetrzymywany i trzeba odkryć, kto i dlaczego to zrobił. Nie mówię tu o historiach typu „porwanie dla okupu”, bo to zupełnie inna kategoria.
W drugiej części, kiedy ślimacząca się akcja wykonała zwrot o sto osiemdziesiąt stopni i nareszcie zaczęła wciągać jak trzeba, powody przeniesienia książki na ekran stały się oczywiste – sztampowa z pozoru historia została ujęta w zupełnie niekonwencjonalny sposób. I od razu pojawiła się ciekawość – jak oni to zrobili? W książce, przynajmniej w jej pierwszej połowie mnóstwo istotnych informacji przekazanych jest literackim, zupełnie nieprzekładalnym na ekran tekstem. „Już nie kochałem własnej żony” łatwo napisać, ale tylko scenarzysta wie, ile się trzeba namęczyć, żeby przełożyć na obraz to, co pisarz skwitował jednym zdaniem.
Może nie powinnam oglądać filmu zaraz po przeczytaniu książki, może nie warto było tak bardzo wierzyć w potęgę amerykańskich scenarzystów. Niełatwo ogląda się film, kiedy wiadomo, jak się skończy. Chociaż, to akurat w Hollywoodzie zupełnie nie jest regułą. Pamiętacie „Firmę” według Grishama? W filmie zupełnie inne zakończenie niż w powieści. I nie mówcie, że tak czy inaczej happy end, bo to jednak różnica, czy bohater cieszy się skromnym życiem zarabiając jako uczciwy prawnik, czy pije drinki z palemką na Karaibach.
I na coś takiego właśnie po cichu liczyłam, że scenarzysta zakończy tę historię zgodnie z oczekiwaniami widza, czyli zło zostanie ukarane. Tymczasem przedstawione zakończenie sprawdziłoby się pewnie w europejskim filmie pokazywanym na festiwalu w Wenecji, ale nie w filmie, który jest gatunkowym thrillerem. O ile pisarzowi wszystko wolno, to reżyser powinien wyczuć, że coś z tym jest niehalo. Myślę, że głównym błędem Finchera było zbyt duże zaufanie do scenarzysty. Kiedy autor, złączony przecież efektem ojcostwa ze swoim dziełem samodzielnie dokonuje przeniesienia własnej książki na ekran, brak zaufania powinien pojawiać się z automatu.
Gillian Flynn pisząc scenariusz, niestety, poszła na łatwiznę. Historia filmowa jest prawie, że wierną kopią książki, z niewielkimi skrótami. Teksty z pamiętnika odczytywane są przez bohaterkę z offu – najprostsze rozwiązanie. Podrzucanie fałszywych tropów przez pierwszą połowę filmu dłuży się podobnie jak w książce. Przez to brakuje czasu, żeby psychologicznie uzasadnić motywy działania Amy w końcówce. Poza tym, jeśli czytam, jak ona to zrobiła, jakoś w to wierzę (w powieści zostało to logicznie wyjaśnione). Kiedy widzę bardzo sugestywny obraz filmowy, od razu włącza się światełko alarmowe. No nie, niemożliwe, żeby tak to się działo, a policja była aż tak głupia. Zwłaszcza, że w domu były kamery (nowy, zupełnie niepotrzebny wątek wprowadzony przez scenarzystkę). Widz zauważył, że nie tak to się odbywało, jak zeznała Amy, a policja była ślepa? W książce upływ czasu jest wyraźnie odczuwalny. W filmie wydaje się, że w końcówce wszystko dzieje się zbyt szybko; plansza z napisem „kilka tygodni później” nie rozwiązuje problemu, bo na takie napisy widz nie zwraca uwagi. I jeszcze – w książce nie mamy wątpliwości, co do chorobliwego stanu umysłu Amy, wiemy kto tu jest ten zły, a kto lepszy (bo na pewno nie dobry), kto kiedy mówi prawdę, a kto kłamie. Filmowy widz został pozbawiony tej wiedzy. Mamy za to wątpliwej jakości „analizę rozpadu więzi między małżonkami”. Szkoda.
Wniosek? Z całkiem interesującej książki powstał taki sobie film. Bardzo jestem ciekawa, jak „Zaginioną dziewczynę” odbierają ci, którzy najpierw zobaczyli film, a potem sięgnęli po książkę. Mnie to doświadczenie nie będzie już dane.