Myślałam, że w tej książce zapoznam się z jakimś oryginalnym podejściem do zjednywania sobie oraz nieschematycznego nauczania młodzieży. Przecież miało być o relacji nauczyciel-uczeń prawda? Tymczasem im dalej, tym bardziej odczuwałam zmęczenie wciąż ironizującym stylem wypowiedzi bohatera, posługującym się specyficznym podejściem do fachu belferskiego. Fajnie to jest wtedy, gdy mamy w szkole do czynienia z osobą nauczającą o nieograniczonych horyzontach, nie stroniącą od niekonwencjonalnych metod na zorganizowanie zajęć. Ale jeśli ktoś opiera metodykę swego przedmiotu głównie na spontanicznie organizowanych wyjazdach i pomniejszych wyskokach tu i ówdzie oraz kumpelskich kontaktach ze swoimi wychowankami, czy to za pomocą telefonu, mediów społecznościowych czy bezpośrednio, a do tego: a to się spóźni na zajęcia, a to w ogóle zapomni o pracy, bo zdarzy się wypadek, a on nagle zapomina, że XXI wiek i można się szybko kontaktować ze światem nawet z bieguna polarnego. Dla mnie taki nauczyciel wcale nie jest super git.
Nie znajdziemy w "SORze" obrazu z prowadzonych zajęć. Przygotowywania się do nich tym bardziej. A nawet nie dowiemy się tak naprawdę, jak wyglądały wspólne wypady. Za to belfer wyspowiada się przed czytelnikiem z tego, jak to nie znosi ograniczeń, szczególnie tych związanych z całą wielką papierologią, tysiącami kart, tabelek, wykresów, których od kilku lat nauczycielom wciąż przybywa. A dziś spokojnie możemy powiedzieć, że nauczyciel pracuje na dwóch etatach, jako ten, którego zadaniem jest przekazywanie wiedzy, jak i składania solidnej dawki biurokratycznej makulatury.
A owszem w treści zdarzają się spotkania uczeń-nauczyciel np. w kawiarni, bo ktoś chce się wyżalić, nakreślić trudną sytuację w grupie. I ponownie podana sytuacja jakby z góry: uczeń opisuje problem, nauczyciel podkreśla, jak to cudownie, że wychowankowie mu ufają i zgłaszają się do niego z problemami szkolnymi lub domowymi. I co z tego? Tutaj nie ma dobitnie zarysowanej sytuacji problemowej, ani sposobu rozwiązania, czy choćby nakreślenia kierunku, w którym można by się zwrócić dalej. Stosunek narracji do przedstawianych sytuacji jest nadrzędny. Wszystkowiedzący głos przytakuje, chwali, a przede wszystkim wysuwa siebie na przód, jako tego, który ma doświadczenie i... mówi ogólnikami. Takie tam strzelanie sloganami. I nie zdziwię się, gdy sięgnie po tę książkę ktoś nie najlepiej nastawiony do środowiska, a po przeczytaniu stwierdzi: "no tak, zawsze uważałem, że nauczyciele nie mają wiele pracy".
Dla mnie to nie jest książka o szkole, problemach uczniów, czy roli nauczyciela, a o osobie Mirona Czarnieckiego - super, hiper, przewspaniałego wychowawcy gimnazjum, jaki zdarza się jeden na milion. Tylko dlaczego mam wrażenie, że na kartach dopiero co przeczytanej przeze mnie lektury miałam do czynienia z rodzajem nowoczesnego abnegata, a nie osobą o pewnym statusie zawodowych, który do czegoś jednak zobowiązuje. Uważam, że takie wykreowanie człowieka, który mógłby przyczynić się do zmiany i wizerunku, jak i kierunku w środowisku nauczycielskim, bardziej szkodzi, niż uwzniośla rolę mentora. Oczywiście nie jako lidera skostniałego systemu, ale tego dzisiejszego, spontanicznego psora, mogącego zapisać się w pamięci wielu uczniów na dłuuugie lata.
Bezpośredniość narratora bardzo szybko zaczęła mnie męczyć, tak samo jak jego ironiczne podejście do wszelkiej materii oraz nagminne trywializowanie. Może to taki zabieg, by łatwo i przyjemnie przejść przez - mogłoby się zdawać - nudną treść o szkolnictwie, wypalonych nauczycielach i czasem mało ambitnych, a częściej roszczeniowych gimnazjalistach. Nie wiem, ale ja poczułam się jakbym utknęła z bohaterem w piaskownicy. Zamiast doznać kreatywnych przeobrażeń zostałam gdzieś na samy początku drabiny rozwoju.
Wszyscy lubimy spontaniczność, od czasu do czasu jakąś odmianę, więc naprawdę warto wprowadzać metody pracy, które wybudzają uczniów z letargu codzienności, proponować im coś niestandardowego, motywującego do działania, by szczególnie dziś nie zamykali się jedynie w wirtualnej rzeczywistości, by mieli ochotę myśleć, pobudzać wyobraźnię i spełniać niemożliwe. I takiego materiału naszpikowanego bodźcami spodziewałam się po książce Szulskiego, a dostałam... takie bliżej nieokreślone COŚ.