Książkę Reymonta czytałem dawno temu jako lekturę, wtedy mnie zupełnie nie zainteresowała. Wróciłem do niej teraz w wersji czytanej, znakomicie zresztą przez Michała Białeckiego, i się zachwyciłem. Oto opowiada Reymont rok z życia jednej wsi w XIX wieku, a opowieść to piękna i straszna, zaś kończy się okropnie, jak grecka tragedia.
Już w pierwszym rozdziale zawiązuje się główny wątek fabularny powieści, oto bogaty chłop dobiegający 60-tki, Maciej Boryna pochowawszy drugą żonę rozgląda się za nową połowicą, rają mu młodą Jagnę, która może wnieść do majątku parę mórg, ale ta piękna dziewczyna ma nienajlepszą reputację, no i różnica wieku... Niby to nic, bo takich małżeństw z rozsądku zawierano na wsi na kopy, ale Reymont uczynił z całej sprawy i dramat i tragedię, bo wszyscy bohaterowie opowieści kończą źle.
Mamy w książce wyraźną dychotomię, z jednej strony wspaniała przyroda, z drugiej źli ludzie: ojciec wypędza syna z rodziną z domu, syn tłucze matkę, rodzina wyrzuca starą krewną na zimę, a ta idzie w świat na żebry. Poza tym strasznie dużo gniewu w tych ludziach. Na przykład Antek Boryna, syn Macieja, jest samą złością, która go roznosi, czasami daje jej upust wdając się w ostrą bijatykę, lub mocno kogoś turbując, w obecnych czasach taki ktoś niechybnie wylądował by za kratkami, wtedy uchodził za prawdziwego, twardego mężczyznę. Aż się nasuwa wniosek marksistowski: z powodu przeludnienia wsi, braku ziemi dla wszystkich i nędzy mamy tak potworne stosunki międzyludzkie.
Ale nie wszyscy tam są źli, na prawdziwego bohatera pozytywnego wyrasta Kuba, parobek Boryny, człowiek pracowity, do gruntu uczciwy, kochający przyrodę i zwierzęta, mocno pobożny, ale szybko kończy źle... Inna wspaniała postać to stara Agata, wypędzona przez krewniaków na żebry na zimę, wraca do wsi wiosną z jednym marzeniem, aby umrzeć w łożku i mieć gospodarski pogrzeb.
Mam sympatię dla Jagny, dziewczyny z temperamentem, która nie daje się wsadzić w obyczajowe okowy ówczesne wyznaczające dla kobiety rolę wiernej i posłusznej żony rodzącej chłopu dzieci i pracującej jak koń pociągowy. W obecnych czasach w wielkim mieście jej zachowanie byłoby zupełnie normalne, sto lat temu na polskiej wsi było absolutnie nie do zaakceptowania.
Osobną sprawą jest wspaniały język Reymonta, rzecz jest bowiem pisana gwarą chłopską, mamy tu soczyste dialogi, przygadywania, powiedzonka, znakomicie interpretowane przez Białeckiego. Słuchałem z wielką przyjemnością.
Można też tę książkę traktować jako kompendium etnograficzne bo daje Reymont szczegółowy opis zwyczajów chłopskich w ciągu całego roku, opis np. obchodzenia Świąt Wielkanocnych jest fascynujący.
Zastanawia mnie dlaczego ta wspaniała powieść właściwie nie istnieje w świadomości społecznej, w przeciwieństwie do 'Trylogii' czy (w mniejszym stopniu) 'Lalki', z pewnością artystycznie im dorównuje, a niewiele się zestarzała. Może dlatego, że opowiada o chłopach, a to zawsze u nas była pogardliwie traktowana warstwa społeczna, każdy identyfikuje się z Kmicicem czy Baśką Wołodyjowską lub chociaż Wokulskim a nie jakimś tam Maciejem Boryną czy Jagną Paczesiową…