Martyna Bunda swoim prozatorskim debiutem z 2017 roku pt. „Nieczułość” rozkochała w sobie czytelników (powieść otrzymała Nagrodę Literacką Gryfia i Pomorską Nagrodę Literacką oraz została nominowana do Nagrody Literackiej Nike). Kilka razy przymierzałam się do tej książki, ale jakoś nie było nam po drodze. Każdy miłośnik książek wie, że nie można niestety czytać wszystkiego, bo doba za nic nie chce się wydłużyć. Gdy na horyzoncie pojawiała się możliwość przeczytania najnowszej powieści Bundy „Kot niebieski”, ochoczo na to przystałam, licząc na czytelniczą ucztę.
Powieść opiera się na historii pustelniczego klasztoru, położonego między kaszubskimi jeziorami. Z klasztorem związani są pośrednio i bezpośrednio różni bohaterowie, których perypetie i przeżycia śledzimy na kartach książki. Kasztelanic z Ruśniczyna, przeorysza Alma, kat, akuszerka, przedstawiciele Kościoła, naukowcy, znikający pisarz, doktor i była hrabina… Nie dość wielu bohaterów to jest tu też rozmach czasowy, bo historia rozpoczyna się w 1379 roku, by finalnie dotrwać do lat 70. XX wieku. Wszystkiemu towarzyszą niebieskie koty. I o dziwo, rasa taka naprawdę istnieje. Koty kartuskie, jak głosi legenda, hodowane były w zakonie kartuzów gdzie trafiły sprowadzone z rejonu dzisiejszej Syrii. W naturalnym środowisku to dzikie koty górskie. Koty bardzo przyjacielskie i inteligentne, przywiązują się do jednej osoby.
„Kot niebieski” od momentu wydania cieszy się niesłabnącą popularnością. Niestety nie podzielam tych wszystkich zachwytów nad książką. Przede wszystkim uwierał mnie język powieści, który jak dla mnie jest mocno trudny w odbiorze. Poszczególne zdania czy całe akapity, choć z pięknym słownictwem, dopracowane i wielowymiarowe, nie prowadziły ze mną flirtu. Na szczęście im bliżej czasów współczesnych w powieści, tym zdania bardziej kształtne i przyjazne. Do tego dochodzi lekko kronikarski styl, co nie leży w sferze moich zainteresowań. Obstawiam, że taki typ narracji był zamierzony. Trudno też wskazać o czym właściwie jest powieść. Znacie te pytania? No bo o czym, o klasztorze?
Postaci z pewnością są wyraziste i charakterne. Emocje aż buzują. Dużo tu tajemnic, sporo magii, zabobonów oraz wiary w Boga. Powieść nieoczywista i wieloznaczna. Sporo filozofii i… dziwności. Choć akcja biegnie przez stulecia uważne oko może dostrzec nawiązania i przenikanie światów. Całość pisana z dbałością o szczegóły, z elementami powieści historycznej, chętnie nawiązuje do wielkich przemianach cywilizacyjnych, jest także świetnym studium psychologicznym. Sporo tu klimatu realizmu magicznego, gdzie historia przeplata się z fikcją, który nie każdemu przypadnie do gustu. Jest to opowieść oryginalna, która onieśmiela i zawstydza, i tak, wnosi sporo świeżości do krwawych sensacji czy słodko-gorzkich powieści obyczajowych. Nie boję się stwierdzenia, że to literatura przez duże „L”.
Nie rozumiem porównań, nawiązania i podobieństwa do prozy Olgi Tokarczuk. Na swojej liście przeczytanych książek pani Olgi mam kilka. Wolę jednak panią Martynę. Mimo wszystko, bardziej do mnie przemawia.
Po lekturze „Kota niebieskiego” nie zostałam fanką pani Martyny. Kurczę, naprawdę się starałam zaangażować w historię. Może to nie był czas dla tej książki? Jeśli trafię na „Nieczułość” dam jej szansę, może zła passa zostanie odczarowana. Niezaprzeczalnie Bunda ma talent, czaruje i urzeka słowem. Stworzyła powieść wielowarstwową, wieloznaczną, stylizowaną. Mnie niestety nie porwała. Jednak warto wyrazić własną opinię. Całość ratują niebieskie koty, które cicho kroczą przez wieki na kartach powieści.