Podobno czytanie książek nie jest cool i trendy a ponad połowa polaków w ciągu roku nie chwyta niczego, co posiada kartki i jednocześnie nie jest gazetą i/lub czasopismem. Na szczęście należę do grupy osób, które od czasu do czasu chwytają się jakiejś powieści i choć wolnego czasu zbyt wiele nie mam, to udało mi się stworzyć małą kolekcję w moim małym pokoiku na mojej małej półce. Jedno z takich miejsc okupowane jest przez "Pogromcę wampirów".
Graham Masterton to, obok Stephena Kinga, jeden z największych mistrzów horroru - twórca m.in. cyklu "Manitou" czy "Wojowników nocy". Najbardziej cenię go jednak za fenomenalnych "Zaklętych", których mógłbym porównać do słynnego "Lśnienia" Kinga - a to już powinno być wystarczającą rekomendacją. "Vampire hunter" nie jest niestety powieścią aż tak dobrą, choć na pewno wyróżnia się na tle innych wampirzych książek ostatnich lat. A tych, jak sami dobrze wiecie, jest teraz na pęczki i robią one z "dzieci nocy" umalowanych emo-gejów (przepraszam za być może zbyt mocne słowa, no ale tak jest...).
Bohaterem powieści pana Mastertona jest James Falcon, który... cóż, powiedzmy, że jest ekspertem z dziedziny folkloru i zabobonów, a więc interesuje się wierzeniami i legendami, głównie krajów z Europy. W 1944 jako kapitan kontrwywiadu trafia do Belgii, gdzie przyjdzie mu stoczyć tajną walkę z wampirami, wykorzystywanymi przez nazistowskie Niemcy do rozbijania ruchu oporu. Wygrywa dzięki wykorzystaniu specjalistycznej wiedzy i bezwzględności, zahaczającej niemal o okrucieństwo. 13 lat później zostaje wezwany przez CIA i MI6 do Londynu, gdzie dokonano nieludzkiej wręcz zbrodni. Podejrzenia padają na to, co pojawiło się podczas II Wojny Światowej...
Tak mniej więcej przedstawia się zarys fabularny "Pogromcy wampirów". Prosty, nieskomplikowany i... mylący, bowiem Masterton postanowił być nieco oryginalny i tak naprawdę nie mamy do czynienia ze zwykłymi (czyli tradycyjnymi) wampirami. James Falcon poluje bowiem na strzygi, a więc istoty podobne do wampirów, pochodzące z legend słowiańskich (stąd też tak ważna dla armii USA była wiedza głównego bohatera, dotycząca bałkańskiego i słowiańskiego folkloru). Istoty te są zupełnie inne, niż posiadające kły i bojące się czosnku (lub też świecące za dnia, hehe), wampiry - owszem, żywią się krwią, są nieludzko zwinne i silne, ale przy tym wyjątkowo bezwzględne, okrutne, potrafią przecisnąć się przez najmniejszą szparę i chodzić za dnia. W przeciwieństwie do swoich bardziej popularnych kuzynów mają również odbicie w lustrze, choć zdradza one prawdziwy wiek strzygi.
Mimo iż powieść nie należy do zbyt długich (275 stron w moim wydaniu), to czeka nas w niej kilka ciekawych zwrotów akcji, no i jak to u Mastertona bywa - mnóstwo ciał, krwi, flaków i trochę seksu dla osłody. Czytając tę powieść nie mogłem oprzeć się jednak wrażeniu, iż trochę zabrakło klimatu. Od "Zaklętych" nie mogłem się oderwać i niekiedy, dzięki znakomitym opisom, aż ciarki przechodziły mi po plecach. Tutaj nie ma aż takiej grozy. Zdarzają się co prawda perełki, jak np. odwiedzenie jednego z miejsc zbrodni, ale dla mnie to troszkę za mało. Na pewno można było bardziej rozwinąć ten, jakże rzadko wykorzystywany w literaturze, temat. "Pogromca wampirów" nie jest więc żadną rewelacją, ale nie jest także książką złą. Fani Mastertona powinni się nią zainteresować, bo i same strzygi są ciekawe, a i przy książce spędzi się co najmniej kilka godzin. Jeśli natomiast wcześniej się z Grahamem nie spotkaliście, to sięgnijcie najpierw po jedno z jego najbardziej znanych dzieł.
PS. Ktoś powinien "beknąć" za skrót fabuły na okładce. Streszczenie w tekście pochodzi ode mnie, jeśli natomiast natkniecie się na opis oficjalny, to spodziewajcie się serii spoilerów. Nie wiem kto to układał, ale zdecydowanie przegiął... No i okładka też brzydka.