„Była sobie raz dziewczyna, która znalazła się poza życiem/ Wyjrzała przez parapet nieba/ i zobaczyła, że na ziemi/ jej siostra tęskni za nią za bardzo,/jest o wiele za smutna,/więc skrzyżowała parę ścieżek/ które by się nie zbiegły/ wzięła w dłoń kilka chwil,/ potrząsnęła nimi/ i rozsypała jak kości/ po żywym świecie./ Udało się./ Chłopak z gitarą/ zderzył się z jej siostrą./ Proszę – Len./ Reszta zależy od ciebie.”*
Utrata bliskiej osoby jest czyś strasznym, a bólu po jej odejściu nie da się zamknąć w kilku zdaniach. Zwłaszcza gdy śmierć jest nagła i nie można się było do niej choćby minimalnie przygotować. Nagła pustka, brak możliwości rozmowy, usłyszenia zbliżających się kroków, ujrzenia uśmiechu czy porozumiewawczego spojrzenia. Wszystko to sprawia ogromny ból, powoduje, że nic nie jest już ważne, że nie potrafimy się śmiać, czuć smaków… Już nic nie będzie tak jak kiedyś.
Lennie ma siedemnaście lat, gra na klarnecie, ma przyjaciółkę Sarę, przeczytała „Wichrowe wzgórza” już dwadzieścia trzy razy i co najstraszniejsze niedawno straciła starszą siostrę Bailey, która miała niespodziewany atak serca. Nastolatka nie radzi sobie z tą nagła stratą, odsuwa się od przyjaciółki oraz rodziny, co dziennie od nowa przeżywa ból na nowo bojąc się powiedzieć przed samą sobą, że nie wiadomo jak by mocno pragnęła, Bails nie wróci już nigdy. Niespodziewanie znajduje oparcie w chłopaku siostry, który cierpi tak samo jak ona, tylko on potrafi do niej dotrzeć, tylko on rozumie co czuje. Niestety będąc w szale rozpaczy gubią się i robią rzeczy, których żałują, bo są powodowane cierpieniem, potrzebą zapomnienia, a może pogodzenia się z tym. Mimo wyrzutów sumienia i wstrętu jaki do siebie czuje Lennie wszystko mogłoby skończyć się bardzo źle gdyby nie Joe. Joe, który gra na gitarze, ma magnetyzujący uśmiech oraz spojrzenie, i który pokazał jej, że mimo wszystko można żyć dalej i czerpać z tego życia radość. Czy Lennie zrozumie, że żyjąc dalej nie zdradza siostry? Czy pogodzi się z jej odejściem i skorzysta z szansy, którą dał jej los?
„(…) nie ma jednej, obowiązującej wszystkich prawdy, tylko cały zbiór historii, i wszystkie dzieją się jednocześnie w naszych głowach, w naszych sercach, przeszkadzając sobie nawzajem.”**
Po książkę Jandy Nelson chciałam sięgnąć zaraz po jej wydaniu, kupiłam ją nawet jeszcze w tym samym roku, ale w nawale innych książek termin jej przeczytania cały czas się przesuwał, aż wreszcie stała się pozycją na bliżej nieokreślony czas, który właśnie nadszedł. Czy „Niebo jest wszędzie” jest naprawdę tak dobre jak wszyscy piszą? Czy sprostała moim oczekiwaniom?
Bardzo lubię gdy książka sprawia, że nie mogę się od niej oderwać, a gdy już muszę to i tak cały czas o niej myślę, a „Niebo jest wszędzie” jest właśnie taką pozycją. Jandy Nelson stworzyła historię pełną kontrastów, w której życie przeplata się ze śmiercią, płacz ze śmiechem, ból z radością. Autorka opisuje rozpacz jaką czuje nastolatka po utraceniu osoby, z którą spędziła większość życia, jej żal, nie zrozumienie, wściekłość, a wreszcie i strach. Strach o to, że nie powinna się cieszyć, śmiać czy też zakochać. Robi bardzo umiejętnie, przez co za[pisane strony są pełne emocji, bólu oraz nadziei. Mało kto ma umiejętność by w taki sposób przedstawić cały ten proces przechodzenia żałoby i godzenia się z tym co nadeszło, ale Nelson się to udało. Historia jest od początku do końca przemyślana i chociaż niby nic się wielkiego nie dzieje, akcja mknie do przodu niczym strzała. Opisy miejsc, wydarzeń, ludzi oraz emocji są rzetelne, ale nie pozbawione swojego uroku, nie są ani za długie, ani za krótkie. Choć omawiany temat przez powieściopisarkę jest trudny, gdzieś między smutkiem, a nadzieją jest też trochę humoru i namiętności. Nelson napisała historię, która pokazuje, że zawsze trzeba mieć nadzieje i nawet gdy uważamy inaczej dać sobie szansę na normalne życie, bo właśnie tego chcieli by ci co odeszli.
Gdy zabierałam się zaczytanie tej książki bałam się, że oczekiwania które względem niej będą zbyt wysokie i się zawiodę. Szybko jednak okazało się, że nie mam czego się obawiać, bo fabuła powieści wciąga niemalże od pierwszych stron, a akcji niczego nie brak. „Niebo jest wszędzie” to powieść pełna emocji, które bez najmniejszego problemu przeszły na mnie. Z bólem serca czytałam o rozpaczy Lennie, z nadzieją oczekiwałam na lepsze dni, a gdy pojawił się Joe kibicowałam mu z całego serca. Nie oceniałam zachowania bohaterów, bo każdy ma prawo do błędów, a gdy cierpimy czasem trudno się powstrzymać. Jeśli mam być szczera to czasem nawet ich rozumiałam. W każdym bądź razie autorka w niebanalny sposób przedstawiła trudny temat, który był już wiele razy omawiany. Oczarowała mnie stylem pisania i przekazanymi prawdami między słowami. Jeśli kiedykolwiek wyjdzie jeszcze coś spod jej pióra wezmę to w ciemno i nie będę już tyle zwlekała z przeczytaniem.
„Niebo jest wszędzie” może wydawać się zwykłym czytadłem i może częściowo tak jest, ale jest również powieścią o odnajdywaniu siebie, godzeniu z utratą bliskiej osoby. Na okładce jest napisane „Wyjątkowa powieść: rozdziera, ale i rozgrzewa serce”. Zgadzam się z tym całkowicie, i mimo, że kierowana do nastoletniej grupy odbiorców to i nie jeden dorosły nie będzie mógł się od niej oderwać.
„Gdyby ktoś spytał, gdzie jesteśmy, każcie mu spojrzeć w górę.”***
*str.264
**str. 321
***str.356