Jedno z popularnych powiedzeń krążących chyba głównie wśród wydawców, blogerów oraz recenzentów brzmi „Nie zadzieraj z pisarzem, bo jeszcze cię zamorduje w swojej książce.” I mam takie nieodparte wrażenie, że w „Śmierci dziekana” Zofia Tarajło-Lipowska sięgając po pióro, dokonała rozprawy (nie, nie tej doktorskiej), dokonała rozrachunku z rzeczywistością, z którą przyszło jej się zmierzyć w swojej karierze zawodowej.
Zofia Tarajło-Lipowska jest bohemistką przez lata związaną z Uniwersytetem Wrocławskim. O autorce nie będę się nadmiernie rozpisywać, bo „uncle Google” z pewnością uraczy Was szczegółami, za to powiem, że akcja „Śmierci dziekana” toczy się w Pasikurowicach, w Instytucie Studiów Starożytnych Uniwersytetu Kuropaskiego przy ul. Gołębiego Serca 9. Tak jest w książce, podczas gdy w rzeczywistości wiele zdarzeń miało miejsce (acz bez morderczych rękoczynów) przy ul. Pocztowej 9 we Wrocławiu, gdzie mieści się Instytut Filologii Słowiańskiej i tam właśnie większość naukowego czasu spędzała również autorka. Tyle analogii natury ogólnej, szczegóły rozpoznają pewnie osoby będące pierwowzorami postaci. Wracając do świata literackiej fikcji… W maju, gdy wokół kwitną białe bzy i natura eksploduje życiem, w studni klatki schodowej na skutek upadku z piętra dokonuje swego żywota dziekan Wydziału Filologicznego. Ekipa policyjna przystępuje do ustalania okoliczności zdarzenia, przesłuchując kadrę naukową, pracowników i studentów. Jednakowoż okazuje się, że zanim policjanci dotrą do sedna prawdy, będą musieli przedrzeć się przez pogmatwaną sieć donosów, pomówień, anonimowych kalumni tudzież poznać stosunki i stosuneczki (nie tylko zawodowe) panujące na wydziale. Przy okazji komisarz przejdzie próbę ognia weryfikującą jego umiejętności pod kątem przydatności do życia w rodzinie.
Wydawca zakwalifikował „Śmierć dziekana” do kategorii kryminału. W sumie na początku jest denat, a w finale wy(d)edukowany sprawca, jednak wysiłki dojścia do prawdy bardziej koncentrują się wokół animozji dzielących pracowników niż na próbie wyjaśnienia kryminalnego casusu. Czy to zarzut? To zależy. Jeśli nastawiłeś się, czytelniku, na klasyczną powieść detektywistyczną, gdzie stopniowo zacieśnia się krąg podejrzanych, możesz poczuć się rozczarowany, lecz to chwilowe nieukontentowanie autorka wynagrodzi ci nietuzinkową stylistyką językową, w jakiej utrzymana jest linia narracyjna. Komediowo-satyryczna tonacja ustrojona przejaskrawieniami, paradoksalnymi, a nawet ocierającymi się o absurd perypetiami odsłania toczone choróbskiem niczym nieograniczonej władzy prawdziwe uczelniane cielsko. W tej cynicznej grze o tron (lub pomniejsze stołki) wszelkie chwyty dozwolone. Jeden z głównych trików został wskazany już w przyśpiewce ludowej stanowiącej motto dla „Śmierci dziekana”, czyli „Ty mi buzi dasz, ja ci buzi dam, ty mnie nie wydasz, ja cię nie wydam”, co w innej interpretacji oznacza, że ręka rękę myję, noga nogę wspiera. I choć to z nazwy uczelnia wyższa, to z praktyki istna studnia niskich pobudek. Rządzą tu bowiem własne prawidła, studenci są lekceważeni, pracownicy pogardzani, tytuły przydzielane wg indywidualnego widzimisię, a granty rozdawane za prywatę. Historie, historyjki, przykłady ukazujące wypaczone i skrzywione zachowania aż po patologiczny mobbing, antyfeministyczne nastawienie i zdemoralizowane podejście mnożą się podczas rozmów z każdym potencjalnym podejrzanym. Komisarz Cichosz mierzy się z nimi w istnym pocie czoła, oddziela ziarno od plew, a i tak ma wrażenie, że wciąż brnie przez bagno, a studnia uniwersyteckich śmieci nie ma dna.
Jak już wspominałam, skarbnicą wiedzy o uczelnianych zależnościach okazują się sami jej pracownicy, co jeden to większy oryginał, choć na czoło wysforowała się dyrektorka Pakowalska z niejasną schizofreniczną przeszłością oraz docent Muminek z niechlubną kartą naukową i romansową podszewką. Pozostali to także istne indywidua. Każdy dba jedynie o swoje prywatne ambicje lub czasami naukowe cele, lecz te ostatnie tylko o tyle, o ile sam z nich czerpie korzyści (najlepiej materialne). Prym w socjotechnicznych rozgrywkach wiodą samce alfa, wyrafinowani manipulanci i perfidni intryganci, reszta w tym kuropaskim stadzie to ślepe kury, które tyle sobie mogą podziobać, ile król lew łaskawie zezwoli (o ile sam ich wcześniej na przekąskę nie strawi), a te, które wykażą się szybszym refleksem, mają szansę na ewentualne ochłapy z pańskiego stołu. Istnieje wszak jeszcze możliwość, że niektóre osobniki oprócz roli poddańczo-serwilistycznej będą parać się zawsze mile widzianą i odpowiednio nagradzaną przez przełożonych służbą informacyjną, oczywiście ku chwale instytutu. Parafrazując klasyka można powiedzieć, że to uczelnia na miarę naszych czasów. Jak Jarząbek w „Misiu” wyśpiewywał zalety prezesa Ochódzkiego kultowym „Łubu dubu, niech żyje nam prezes naszego klubu”, tak w „Śmierci dziekana” raczy nas autorka równie atrakcyjnym wpisem z okazji 60-lecia urodzin wodza wydziału:
„Drogi Dziekanie, Mireczku Drogi!
Odkąd Cię noszą te Twoje Nogi,
Tyś naszym wielkim Ideałem,
W każdem calu doskonałem.”
Och, jak pięknie! Ach, jakże swojsko! Chciałoby się rzec… gdyby tylko nie ta słoma wystająca z butów…
Ku pokrzepieniu serc pojawiają się wśród ludzi małego ducha lub zajęczego serca i kryształy niemal, czyli małżeństwo Melpomańskich, choć z dwojga małżonków wyraźniej zarysowana jest ona – Melania, która na tle wrednej sitwy lśni prawie czystością wzniosłych ideałów, a przecież i ona swego czasu wśród bogów, pomniejszych wprawdzie, ale brylowała (pełniła funkcję kierownika). Strącona z piedestału, pozbawiona atrybutów i atutów władzy depcze teraz wielkim po nagniotkach, nielojalnie wytykając im błędy zarządzania.
Wątkiem pobocznym, acz ciekawie poprowadzonym, jest kwestia stosunków małżeńskich (i potencjalnych aktów nierządnych) komisarza Cichosza oraz przejawiana przez niego prawie zwierzęca namiętność do tatara. Na tych polach zagadnienia naukowe usuwają się w cień, a autorka rzuca nieco światła na osobiste atuty i słabości głównego dochodzeniowca, by pokazać, że w swoich wewnętrznych rozterkach ten nad wyraz trzeźwo myślący policjant potrafi zaskoczyć nie tylko siebie.
Niewątpliwym atutem „Śmierci dziekana” jest język opowieści, przecież autorka to filolożka, czyli miłośniczka słów. Każdy wyraz stoi tu więc uładzony na odpowiednim miejscu, ma przypisane właściwe znaczenie, rolę i wydźwięk (choćby studnia, która dudni echem nie tylko w tytułach rozdziałów). Tarajło-Lipowska czasami przewrotnie bawi, innym razem dowcipnie rozśmiesza, nieprzerwanie jednak uprawia drwiącą krytykę uczelnianych związków i koneksji. Nazwy i nazwiska są wymownie sugestywne, do tego wkraczają dywagacje o pozornie niezwiązanych z tematem głównym sprawach (trochę nonsensu zawsze ożywia narrację), a palindromy wraz z humorem językowym wieńczą dzieło. Wszak docent Muminek to Czech, a gdy jeszcze zdradzę, że przezabawnie miesza polski z czeskim, to efekt mamy gwarantowany. Biorąc pod uwagę, że bohaterom zdarza się wyjść poza zwyczajowo utarte role, np. zamiana przesłuchiwanego z przesłuchiwanym, ucieszna piramidka zbudowana z elementów satyry, groteski i absurdu staje się kompletna.
W „Śmierci dziekana” Zofii Tarajło-Lipowskiej więcej psychologii niż kryminału. Nie zmienia to jednak faktu, że przyjemnie spędziłam czas przy lekturze. Miejscami bawiła mnie i zadziwiała, momentami smuciła i gorszyła, bo przykry to wniosek, że wysoki stopień naukowy nie idzie w parze z wysoką kulturą osobistą, a zasada...
Całość recenzji tu:
https://czytamduszkiem.blogspot.com/2020/08/zofia-tarajo-lipowska-smierc-dziekana-z.htmlZapraszam.