Książki, filmy oraz seriale zdołały mnie nauczyć tego, że im bardziej słynąca z nieposzlakowanej opinii, popularna w wielu kręgach rodzina, tym większe prawdopodobieństwo, iż skrywa mroczne sekrety. Wypielęgnowana perfekcyjność jest dla wielu powodem do rzucania podejrzeń, przez co chętnie zbadaliby jej historię od środka. Pragnęliby wtargnąć z buciorami w życie, starając się znaleźć coś, co pozwoli im udowodnić swoją rację. Tyle że nie każda rodzina ma tajemnice przed światem. Zdarzają się takie, które są dla niego niczym otwarta księga, gdzie nie ma miejsca na fałsz. Tym samym zauważenie przez któregokolwiek członka tej rodziny bywa niemalże zaszczytem, a co dopiero zaproszenie do wstąpienia w ich szeregi. Wtedy człowiek ma wrażenie, jakby złapał samego pana Boga za nogi!
Tylko zdarzają się też takie rodziny, które skrywają w swych szeregach doprawdy wybitnych aktorów…
MOŻESZ MI WMAWIAĆ, ŻE TO KLĄTWA, ALE JA WIEM, ŻE ZA TYM KRYJE SIĘ COŚ ZNACZNIE WIĘCEJ...
Raz jeszcze pozwoliłam sobie zapomnieć o rzeczywistości, bez wahania podróżując w przeszłość, gdzie nikt jeszcze nie myślał o wysyłaniu zaproszeń na ślub przez wiadomość e-mail (uwierzcie, zdarzają się tacy wygodniccy), bo takowa możliwość nie istniała. Droga listowa miewa swoje wady i zalety, ale gdyby nie ona, Madeline nie miałaby kontaktu z najlepszą przyjaciółką, gdyż dzieląca je odległość była dość… uciążliwa. Dlatego też, kiedy Claire zaprosiła ją na swoją przysięgę małżeńską, ta bez wahania spakowała skromny bagaż i wyruszyła w długą podróż, gdzie jeszcze nie wiedziała, że tak właściwie wybiera się na pogrzeb…
Doskonale wiedziałam, jak będzie wyglądać cała sytuacja. Sam opis zdradził, iż nie dojdzie do ślubu, a dom zamożnej rodziny Verinderów stanie się miejscem śledztwa przyczyny śmierci całkiem zdrowej, pełnej życia kobiety. Zanim jednak do tego doszło, dało się odczuć przepełniającą bohaterów radość. Wyczuwalne pozytywne wibracje przesiąkały strony, że sama nieraz uśmiechałam się do książki, powoli zapominając o nieuniknionym. Kiedy nadszedł ten moment, zacisnęłam zęby, powtarzając sobie, iż tak właśnie miało być. Claire musiała opuścić ten świat, aby powoli toczące się zdarzenia nabrały rozpędu. Gęsta atmosfera przysłaniała to, co piękne, a czarne myśli bezpardonowo wkradały się do głów. „Jakim cudem?” – to pytanie powtarzałam bez przerwy, kiedy każda kolejna poszlaka okazywała się ślepym zaułkiem. Tragedia otępiała zmysły, pozwalając, aby rozpowiadana legendarna klątwa, ciążąca nad rodowitym szmaragdowym naszyjnikiem, stawała się w oczach niektórych zgromadzonych w posiadłości czymś prawdziwym. Biorąc też pod uwagę zdarzenia toczące się w „Damie z wahadełkiem”, wcale się temu nie dziwiłam. Już wcześniej historia Madeline była przesiąknięta paranormalnymi esencjami, dlatego mrożąca krew w żyłach „opowieść” nosiła znamiona realności. Ba, sama zaczęłam brać ją całkiem na poważnie, obserwując kolejne zdarzenia, jakie miały miejsce w dworze. Przyglądałam się, jak prowadzący śledztwo walczą z nieznającym litości płynącym czasem, gdzie umykające dotąd migawki powoli zaczynały składać się w logiczną całość. I wcale nie dziwię się, że były nieuchwytne, kiedy tło również odciągało uwagę…
Po Paulinie Kuzawińskiej spodziewałam się przepięknych opisów miejsc i przyrody, i nie przeliczyłam się. Jak mało kto, obrazowo, uchwyciła to, co najpiękniejsze, pozwalając bohaterom stąpać wśród tego naturalnego lub budowlanego bogactwa. Czytając je, miałam wrażenie, jakbym sama przemierzała tamtejszymi drogami, mogąc nasycać nimi spragnione piękna oczy. Dodatkowo dawało się odczuć epokę, w jakiej toczyła się akcja. Autorka zadbała o każdy najdrobniejszy szczegół, uniemożliwiając wtargnięcie teraźniejszości, mogącej popsuć efekt. Przyznam jednak, że z czasem dało się odczuć nadmiar ukochanych opisów. Jak dotąd mi on nie przeszkadzał, tak przyszedł moment, kiedy poczułam, iż zaczyna mi coś wadzić. Wypieszczenie tekstu od A do Z to niemal wykwintna potrawa dla czytelniczego podniebienia, lecz każdy doskonale wie, jak to bywa – co za dużo, to niezdrowo! I tutaj to stwierdzenie nabrało realnych kształtów. Z bólem serca pomijałam niektóre opisy, poszukując wzrokiem kontynuacji zdarzeń. Wiem, brzmi paskudnie, wolałam jednak ruszyć dalej z fabułą...Również niekiedy wydawało mi się, że poboczne wątki aż nadto strącają ten właściwy ze sceny. Nie powiem, to doskonały zabieg, bo dzięki temu czytelnikowi przysłania się widok na tylko pozornie ukryte tropy i interesuje prywatnymi rozterkami bohaterów. Ba, nawet „niewinne” rozmowy nabierały różnych kształtów, częstując nas czymś, przy czym romantyczne dusze wręcz skandowały, aby wydarzyło się coś znacznie więcej. Jednakże brakowało mi w tym paranormalności. Klątwa zrobiła swoje, zasiała ziarnko niepewności oraz wywołała ciarki, ale gdyby tylko pozwolono jej nabrać większych kształtów… gdyby dano temu czas na rozwinięcie skrzydeł… wtedy byłoby mega! Nie powiem, działo się sporo i prawie do końca nie wiedziałam, jak wygląda „prawdziwa prawda”, ale przyzwyczaiłam się do czegoś zgoła innego.
PRZEŻYŁAM JUŻ TAK WIELE OKROPIEŃSTW – CZY JEST JESZCZE NADZIEJA, ŻE NASTANĄ DLA MNIE LEPSZE DNI?
Los ani trochę nie oszczędzał Madeline. Pewien zbieg okoliczności sprawił, że utraciła bliskie sercu osoby, niemalże w tym samym czasie. Pogrążona w smutku, przebywająca w odziedziczonym dworku, żyła tak z dnia na dzień, korespondując z przyjaciółką. Informacja o jej zaślubinach oraz zaproszenie na to wydarzenie mogłyby młodej kobiecie pomóc uwierzyć w lepsze jutro. I tak też się zapowiadało. Gorączkowe przygotowania, dopinanie ceremonii na ostatni guzik, dodatkowe obowiązki – trochę się działo, jednak nic z tego nie mogło zagłuszyć radości, jaka panowała w sercach Madeline oraz Claire. Pech jednak chciał, iż śmierć przyszłej panny młodej zmiotła barwną przyszłość z planszy. Na całe szczęście nasza bohaterka umiała zachować krew. Zawzięcie walczyła o poznanie prawdy. Owszem, zdarzały jej się potknięcia, przez co nie zauważała istotnych dla sprawy faktów (no i były też przystojne przerywniki, ale o tym powiem za chwilę), jednak cieszy mnie to, iż w jakimś stopniu się zahartowała. Słynne zasłabnięcia z poprzedniego tomu odeszły w niepamięć. Pozostawała jedynie tymczasowa dezorientacja, powodowana obecnością pewnej osoby, a mianowicie brata Claire, Jonathana. Mężczyzna, choć równie jak ona próbował rozwikłać zagadkę nagłej śmierci, dotąd zdrowej, kobiety, miał w sobie to coś, przez co bohaterka nieraz czuła się nieswojo. Widziała w nim coś dość znajomego, przez co zachowywała się tak, a nie inaczej… I w sumie – moim zdaniem – chyba to było najbardziej interesujące w jego osobie. Dobra, imponował mi pomysłowością, którą często wykorzystywał w śledztwie oraz uporem w dążeniu do wyznaczonego celu, ale, jeśli mam być szczera, był jedną z mniej interesujących postaci. Bardziej intrygował mnie brat niedoszłego pana młodego, jeden z potomków słynnej rodziny Verinderów. Wnikliwość, wiedza z pewnych odnóg medycyny oraz nieprzewidywalność Dextera wywoływały ciary, sprawiając, że chciało się go znacznie lepiej poznać, a równocześnie unikać. Uznawany w rodzinie za dziwadło, różniący się od dość często potulnego matce braciszka, zapada w pamięci i powoduje, że zadaje się wiele pytań, na które aż chce się poznać odpowiedzi, niezależnie od tego czy będą pozytywne, czy też nie…
Podsumowując. „Dama ze szmaragdami” niesie ze sobą znacznie mniej paranormalnych odniesień, gdzie takowe skrywają się w zakamarkach i wychodzą, kiedy im się tylko zachce, jednak nie można odmówić tej historii braku interesującego wątku kryminalnego. Wszelakie poszlaki, małe czy duże, zdają się wprowadzać w ślepe zaułki, oferując po drodze wiele zajmujących wątków, pozwalających rozkoszować się ówczesnymi dziejami. Porzuć ten pełen złych wieści świat i wkradnij się do życia Madeline Hyde. Pozwól jej udowodnić, że najwięcej mroku skrywa się w najmocniej rozświetlonym otoczeniu i że najmniej widoczne jest to, co mamy bezwzględnie na widoku...