Czasem jest tak, że czytasz jakąś powieść i masz wrażenie ciągle i ciągle pojawiających się złogów. Jakby coś z konsekwencją przeniezwykłą przeszkadzało autorowi w przeprowadzeniu czytelnika od punktu wyjścia historii do jej zakończenia. Coś obiektywnie istniejącego poza autorem, a może coś w nim samym, dodajmy to od razu :) W przypadku szeroko pojętego kryminału, gatunku w którym oba ta momenty są szczególnie wyraźnie widoczne – mamy wszak na początku trupa, pod koniec zaś wyjaśnienie, kto go zabił i dlaczego – te potencjalne złogi rzucają się w oczy zapewne bardziej nawet niż gdzie indziej. Okej, ale rzadko kiedy są widoczne aż tak, jak tu :) Tu jest złóg na złogu, prawie cała ta historia składa się tak naprawdę z takich właśnie elementów.
Uczciwie trzeba przyznać, że autor walczy dzielnie z faktem, że ten tekst tak wygląda. Widać to już na pierwszy rzut oka, w całej książce chronologia jest mocno rozproszona, czasy mieszają się ze sobą, „układaj ta puzzle!”, zdaje się prawie krzyczeć do nas Moss. Tylko, że ani to, ani inne elementy (a mamy tu cliffhangery, robione nawet, hmmm, jakoś tam, mamy te same wydarzenia pokazywane z punktu widzenia różnych osób, - uczciwie trzeba przyznać, pisarz robi to dość spokojnie i bez szarżowania, choć nie przemawiają do nas tak, jak by mogły) nijak nie rozwiązuje podstawowego problemu tego tekstu. Problemu polegającego na tym, że jest w powieści początek i koniec a pomiędzy nimi złogi niespecjalnie do tego końca prowadzące. Nawet jeśli autor bardzo się starał, by robiły one wrażenie prowadzących do rozwiązania, to, cóż, nie prowadzą doń. To nie jest taka układanka, jaką Moss chciał nam zafundować.
I, konsekwentnie, w tej złogowatości giną inne potencjalnie cenne elementy książki. Portrety psychologiczne dzieciaków z liceum albo rażą banalnością, albo, tam, gdzie banalne właśnie nie są (jak w wypadku Alana, mam wrażenie, że właśnie na siłę mającego nie być banalnym), nie przemawiają do nas, bo przygniata je ten ogólny charakter powieści. Tak, jakby nie potrafiły się z niego wykopać na powierzchnię.
Zresztą… czy to nie paradoks, że w powieści o młodzieży i pewnie w znacznym stopniu skierowanej do młodzieży, o wiele bardziej wiarygodnie wybrzmiewają psychologiczne charakterystyki dorosłych? Nawet te momenty, w których jednoznacznie nieprzyjemne osoby są dopuszczone do głosu (konsekwentnie mamy w „Nie wiesz wszystkiego” narrację pierwszoosobową z mocną polifonią, coś, co jeszcze kilka czy kilkanaście lat temu uderzałoby swoją niezwykłością) wychodzą wcale poruszająco.
I postawmy teraz to pytanie – czemu tu jest tych złogów aż tak dużo? Czy autor zdawał sobie sprawę z tego, jak bardzo kliszową historię tworzy i dlatego dopuścił je w aż takiej liczbie (ta jego, wzmiankowana przeze mnie powyżej, walka odbywała się w ramach takiego charakteru książki, nie zaś była walką z nim)? Czy może wiedział, że niewiele wie o życiu nastolatków, niech więc one tę jego niewiedzę przesłonią? Pytania te pozostaną bez odpowiedzi, sam fakt, że zdaje się, że mamy tu taką alternatywę sporo mówi o charakterze książki.
W finale to wszystko jakoś się tam splata, choć raczej w dolnych stanach tego „jakoś”. Choć, znów, wszystko idzie za szybko, za łatwo, jakby to zakończenie miało odbić w sobie to, że wcześniej też za szybko, za łatwo przechodziliśmy przez ważne dla fabuły sprawy. Trochę mało miejsca było na cokolwiek pośród tych złogów.