Od razu muszę to powiedzieć - moje doświadczenia z thrillerami medycznymi są nikłe. Jakoś nigdy tego specjalnie nie czytałem (i swoją drogą było to też moje pierwsze spotkanie z twórczością Cooka, to również zaznaczam), nie wiem, może dlatego, że stanowczo jestem z humana a o moich ocenach z biologii i chemii w szkole lepiej milczeć na zawsze :) Ten fakt jest tu istotny m.in. dlatego, że rzutuje on w pewien sposób na takie moje najbardziej podstawowe wrażenie po zakończeniu lektury "Epidemii". Otóż ten tekst był bardzo... zwyczajny. Nie-taki-znów-medyczny. To znaczy oczywiście było sporo terminologii medycznej, fachowego słownictwa, spekulacji opartych o wiedzę lekarską, no i sam punkt wyjścia był bardzo medyczny, jak również rozwiązanie zagadki (i bez tego medycznego elementu cała ta historia nie byłaby możliwa), ale dochodzenie już nie. Nasz dzielny śledczy jeździł po świadkach, wypytywał ich, sprawdzał różne rzeczy w internecie, kojarzył fakty itd. Jak to śledczy :) I od razu powiem, było to wszystko nieźle rozpisane, śledztwo wciągało, bardziej co prawda przez lekki (znać warsztat bardzo przecież płodnego autora) sposób pisania niźli to, bym był szczególnie ciekaw, o co w tym wszystkim idzie. Zresztą to wrażenie (że to jest lepiej rozpisane niż pomyślane) potęguje też inny fakt - na początku, gdy wydawało mi się, że te czynności dochodzeniowe będą mnie nużyć (rozpędziły się trochę później :) ) myślałem sobie, że więcej radości z czytania będę miał, paradoksalnie, z opisu scen z życia rodzinnego głównego bohatera. Bo one też były nader dobrze rozpisane, choć same w sobie, siłą rzeczy, jakieś bardzo ciekawe nie były :)
Tak, jak sam kryminał był pod wieloma względami bardzo zwyczajny, tak jedna rzecz w nim zwyczajna nie była - zakończenie. Miało pewne cechy klasycznego finału jankeskich thrillerów - "końcowa rozróba", powieściowy złol zdradzający naszemu dzielnemu śledczemu swoje plany, powrót do normalności - wszystko to było, tylko jakieś takie... rozmiękczone. Rozróba nie była do końca rozróbą, złol zrobił to tak po prostu, nawet nijak nie przyciśnięty, to, co uratowało Jacka też było - każdy się chyba z tym zgodzi - mało spektakularne. Zajęło to wszystko naprawdę zbyt wiele kartek po prostu.
Za to plusik za niepostawienie kropki nad i gdy idzie o motywacje jednej z postaci. Tak, pewne sprawy lepiej pozostawić "na wpół rozwiązane".
Nawiasem mówiąc przez to rozwleczenie pewna rzecz bardzo rzuciła mi się w oczy i podziałała na minus przy ocenie całości. To mianowicie, że Stapleton nie rozwiązał tak naprawdę powieściowej zagadki i to w najmniejszym nawet stopniu. Kombinował, zbierał fakty, a potem tak po prostu zostało mu opowiedziane, o co w tym wszystkim idzie :) Niby nie jest to jakoś specjalnie rzadkie zagranie gdy idzie o jankeskie thrillery, ale tu szczególnie zwraca ono uwagę - chyba właśnie przez to rozgotowanie, rozmiękczenie końcówki tekstu. I przyznacie chyba, że trudno zobaczyć w tym zaletę powieści.
Paradoksalnie, choć końcówka jest rozmiękczona, to jednocześnie powieść kończy się zbyt szybko. Jest ten nagły powrót do normalności i po prostu już ma być normalnie i tyle. Nie dowiadujemy się kupy rzeczy, poczynając o tej podstawowej, tyczącej bezpieczeństwa parki pozytywnych bohaterów. Ot, happy end, cięcie, cieszcie się tym. Hmmmmm...
Z tym powieściowym złolem to ja w ogóle mam problem. Czy tylko mi wydaje się on bardzo bondowski? Miliarder z dwoma doktoratami, mieszkający w wielkiej rezydencji, będący mistrzem sztuk walk, otoczony rzeszą wiernych podwładnych (w tym jednym szczególnie bliskim Sancho Pansą :) ) i knujący przeciw rządowi USA - no jak z klasycznych filmów o 007, trudno zaprzeczyć :) Z drugiej zaś strony pisarz nijak tym nie grał, nijak nie nawiązał, nawet pośrednio, do tego kodu kulturowego, nic. Ba, od początku do końca tworzył naszego antagonistę bardzo na poważnie. Bardzo na serio musieliśmy wierzyć, że on tak właśnie wygląda. Nie wiem, zwyczajnie trochę dziwnie się z tym czułem.
Za to żadnych zastrzeżeń nie mam do konstrukcji książkowego protagonisty. Czujemy motywacje Doktorka, widzimy, że mu zależy, jest zwykłym facetem chcącym zapobiec katastrofie, tyle, że inteligentnym i świetnie wykształconym. Tak, tak, jak o antagoniście myślałem podczas lektury jako o kimś "typowo bondowskim" tak dla Jacka ukułem sobie inne pojęcie - "everyman plus" :) Kimś zwyczajnym, ale jednak z pewnym wyraźnym naddatkiem zdolności i dobrych chęci. Dodam, że również postacie z tła idą na plus, czujemy je, choć są zrobione przy użyciu absolutnego minimalizmu środków.
6/10 będzie sprawiedliwą oceną. Czytało się przyjemnie i było jakoś tam wymyślone, ale bez iskry, bez szczególnych elementów. No i dodajmy to na koniec: tak, w drugim i - miejmy nadzieję - ostatnim pełnym roku pandemii przeczytałem "Pandemię" hehe :) Nawet Wuhan jest wzmiankowany w tekście :)