Ciemna komnata/jaskinia. Wybebeszone ciała, ewentualnie w klatkach. Ten Zły, który ma za sobą wyjątkowo ciężkie przejścia. I wreszcie - tajemniczy przybysz, który ma za zadanie ukrócić krwawe podskoki Złego. A wszystko krótko, sprawnie i dosadnie.
A co jeśli tych jaskiń jest ze dwadzieścia, tyle samo Złych, a krew i wnętrzności leją się strumieniami, jakby konkurując między sobą, która okaże się bardziej potworna? Wtedy dostajemy literaturę, którą odrobinę ciężko strawić. Bo "żart opowiadany sto razy, przestaje bawić". To samo przysłowie powinno odnosić się do walk na śmierć i życie.
Ale po kolei.
Głównym mankamentem "Wysłanników Śmierci" jest podbieranie pomysłów dość sławnym produkcjom. Mamy więc Szkarłatnego, ciskającego łańcuchami w grzeszników, którego twarz podczas pełnienia obowiązków zmienia się w czaszkę. Nie potrafiłam nie wyobrazić sobie Nicholasa Cage'a z Ghost Ridera i twarz tego osobnika stała się dla mnie twarzą głównego bohatera. Wiedźmin także nie został oszczędzony - jest łowca potworów, ma nawet słynną szramę na licu. Myślę, że książka o wiele bardziej by zyskała, gdyby nie te dość oczywiste inspiracje, które dość kłują w oczy.
Pierwsza część tego grubego dość tomiszcza to krótkie opowiadania, przedstawiające pracę naszego Wysłannika. A kiedy mówię, "krótkie", są naprawdę krótkie. 8-10 stron i koniec. Wolałabym przeczytać dwa, trzy dłuższe opowiadania, niż piętnaście króciutkich, które zresztą stanowią fabularną kalkę - pomieszczenie wypełnione ofiarami - Zły inkantujący zaklęcie - Wysłannik wysyłający go w objęcia Śmierci. Co prawda później bohater się zmienia - dostajemy łowcę potworów - ale mimo, że tutaj jest odrobinę lepiej, i tak akcja mknie na łeb na szyję, co niezwykle wytrąca z równowagi.
Każda dobra książka powinna mieć także dobrze przestawione podwaliny: religię, historię, obyczaje; tło, które sprawia, że opowieść zyskuje +60% do charyzmy. W "Wysłanniku Śmierci" otrzymujemy rozdziały "Historyczki", gdzie lore jest wyłożony kawa na ławę przez Śmierć, znudzoną i potrzebującą wina. Panie autorze, tak się naprawdę nie robi. Konstrukcja świata powinna być ciekawie wpleciona w samą fabułę. Nie podana na tacy w specjalnym rozdziale.
Co do samej postaci Śmierci, bardzo się na niej zawiodłam. Jest niezwykle irytująca, bezosobowa, po prostu znudzona babka, siedzącą cały czas w łożu, cały czas żądająca alkoholu, a jej rozdziały zwykle są tak krótkie, że biedna Śmierć musi rozmawiać na przyspieszeniu, by potem uciąć dyskusję - szybko i bez pardonu, zupełnie jak jej Wysłannik rozprawiający się z wszetecznikami.
Dlaczego daję więc tak wysoką ocenę?
Widać, że pan autor rozwija się, uczy się na niektórych błędach. W miarę czytania, fabuła staje się bardziej mięsista i lekkostrawna. Także dialogi nabierają ciała i nie są już jedynie paroma zdaniami o niczym, wplecionymi w czas między przybyciem bohatera a walką.
Autorowi nie można także odmówić wyobraźni. Wyobraźnia, pomysły, wylewają się przez karty książki i niektóre są naprawdę dobre, a przynajmniej oryginalne. Powieść kipi od detali, szkoda, że są tak pobieżnie przedstawione i tak po macoszemu potraktowane. Jednak książka to debiut, nie od razu Rzym zbudowano. Wyczuwam w tej powieści wielkie pokłady potencjału, który, po doszlifowaniu warsztatu, może pomóc stworzyć o wiele lepsze dzieło niż "Wysłannicy Śmierci".
I tego i autorowi i nam życzę - fantasy to nie jest łatwy gatunek, a debiut nie zawsze lśni złotem. Miejmy nadzieję, że w tym przypadku, kolejna powieść będzie co najmniej srebrem.
Książkę otrzymałam z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl.