Przyznam, że przeczytać książkę Pakuły chciałem już od dawna. Nie interesowało mnie to, o czym jest. Przyciągał mnie głównie tytuł, przyznaję się bez bicia. Natknąłem się na nią, bo biblioteka w moim mieście organizowała spotkanie autorskie z Mateuszem Pakułą. Niestety nie mogłem na nim być, natomiast chęć przeczytania jego książki ciągnęła się za mną od premiery, czyli 2021. I tak dotarłem do połowy lipca 2023 roku, kiedy w końcu mogę napisać, że ją przeczytałem.
Moje pierwsze przemyślenia dotyczyły języka, który chyba jest odbiciem sytuacji autora i głównego bohatera. Jest to bowiem opowieść autobiograficzna związana z procesem umierania ojca autora. „Proces” brzmi bezdusznie, ale chyba to dobra nazwa. Bo śmierć też jest bezduszna, szczególnie kiedy się nad kimś czai przez kilka miesięcy. Doceniam podejście autora do tragicznej sytuacji. Mimo wszystko stara się żartować, ironizować, jakby wiedział, że czytelnik musi przez chwilę odpocząć od tych trudnych emocji. Pakuła bombarduje też wulgaryzmami, ale nie mam mu tego za złe. Co jeszcze się rzuca w oczy, to naturalistyczne opisy.
„(…) chcę dla taty nicości. Oświeconej nicości bez bólu, prawa do usranej śmierci”.
„Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję” to ostrzeżenie. Autor wymusza na czytelniku zatrzymanie się. Poprzez opisanie tego, co spotkało jego rodzinę, pokazuje, że nas też coś podobnego może zaatakować znienacka i zburzyć dotychczasowe życie. Pakuła pisze o różnych rzeczach przy okazji, np. pracy w teatrze, czytanych książkach, jednak widać, że to ma tworzyć nawet nie drugi plan, a tło. Nic nie jest ważne w obliczu cierpienia kogoś bliskiego, śmierci, beznadziejnego oczekiwania na nieuchronne.
Rak, który dotknął ojca autora, najdobitniej uświadamia kruchość życia ludzkiego. Jest progiem zwalniającym, a nawet zatrzymującym. Eliminatorem. Burzącym. Pasożytem zawłaszczającym ciało? Nie, jest zdecydowanie gorszy od pasożyta, któremu jednak nie zależy zupełnie na śmierci żywiciela.
Ta książka pokazuje, że żyjemy w bezlitosnym kraju, kręgu kulturowym. Akceptuje się prawo do godnego życia, ale każdy milczy na temat prawa do godnej śmierci. Niektórzy chcieliby mieć wybór. Tymczasem w kryzysowych sytuacjach pogrążamy się, rzucając jednym tchem „Będzie dobrze! Będzie lepiej” i szybko uciekamy od problemów, które przecież nas osobiście nie dotykają. Kiedy ten stan rzeczy się odwróci, jest już gorzej. Dodajemy „Na pewno! Nie martw się!”, kiedy chybcikiem znikamy za rogiem. Ale to wszystko nieprawda. Próbujemy podtrzymywać medycznymi narzędziami życie bliskich, wielu sprawiając przy tym wielki ból. Kultura przypisywania sobie prawa do ciała innych, przywłaszczania życia. Życia w biedzie, niewyobrażalnym cierpieniu, ale … życia w końcu, prawda??? Traktujemy bliskie osoby jak Dęby Bartki i in. stare okazy. Szaleńczo podtrzymujemy przy życiu. Ale po co? Dla zaspokojenia własnych potrzeb? Żebyśmy mogli pocieszać się po śmierci, że zrobiliśmy wszystko dla dobra ukochanej osoby?
„Całe szczęście! Całe szczęście, że szanuje się szczątki, że w tym kraju tak szanuje się szczątki. Czującego człowieka niekoniecznie, ale szczątki tak, trupa tak. Trup to jakby święty. Trup to samo sacrum”.
Pogrzeby także wydają się być takie same. Nawet po śmierci nie oddamy w stu procentach spokoju, praw i czci zmarłym. Tak naprawdę ceremonie i nabożeństwa nie koncentrują się w pełni na osobach, które odeszły. Ciało bądź prochy pętane są łańcuchami zwyczajów i obrzędów. Całe uroczystości podporządkowane są bliskim zmarłej/zmarłego. „Lubił/a różowy? Ale słuchaj, co mnie to obchodzi. Ubiorę się na czarno, żeby zamanifestować MOJĄ stratę”.
Kultura zabiera, nie, nawet nie nadaje prawa do godnej śmierci. A co proponuje w zamian? Nic, żadnych lepszych alternatyw. Leżenie i czekanie, które pozbawiają godności. Kościół, gorący orędownik życia, jest w stanie jedynie przyjść z namaszczeniem, a to i tak z wielkim trudem. Namaszczenie udzielane przez księdza, który „odprawia sakramenty, po czym wypowiada dwa kurtuazyjne zdania i czmycha w popłochu”. Puenta płynąca z książki jest ważna – nie wolno nikogo zmuszać do heroizmu. Dla wielu osób życie jest wyrokiem. Nie nam oceniać ich decyzje. Nawet gdyby nas bardzo bolały.
Na temat eutanazji się w Polsce nie dyskutuje. Każda strona sceny politycznej wie, że to zbyt kontrowersyjny temat. To dobrze, że eutanazja jeszcze nie wkroczyła w pełni do debaty publicznej, choć robione są ku temu drobne kroki (np. poprzez wydanie książki Pakuły). Nasz kraj, społeczeństwo, politycy nie dojrzali do poważnej dyskusji nad żadną palącą kwestią – sprawy związane ze związkami partnerskimi, aborcją, problemami i prawami osób LGBT+ to doskonale obrazują. Polska nie jest w pełni rozwiniętą demokracją. To jeszcze nie jest czas. Niestety. Ale zacząć można i bardzo dobrze, że pojawiła się ta pozycja.
„Eutanazja, proszę państwa, to nie jest coś, co popełniają znudzeni emeryci na dzikim nihilistycznym Zachodzie. To jest, kurwa, prawo każdego z nas do normalnej, humanitarnej śmierci! I prawo każdego z naszych bliskich do nierozpieprzania się w drobne drzazgi z bezradności i rozpaczy”.
„Jak nie zabiłem swojego ojca…” to także opowieść o niskim poziomie ochrony zdrowia. W moim mieście niektórzy chcą zbudować nowy, trzeci szpital. Odnowiono też SOR. Tylko co z tego? Wszystkich dziur nie załata się nowym budynkiem. Potrzebny jest dobry, umiejętnie zarządzający dyrektor, kompetentna kadra medyczna, odpowiednie dofinansowanie. Bliska mi osoba trafiła do szpitala z odnowionym, jeszcze nie oddanym do użytku SOR-em na początku czerwca. Czekała na izbie przyjęć kilkanaście godzin. Na oddziale było jeszcze gorzej. Zaczęła dostawać pomoc medyczną i skierowania na badania po upływie dwóch tygodni. Przez ten czas nikt się nią nie interesował. Tak wygląda prawdziwa twarz publicznej ochrony zdrowia w Polsce i o tym też pisze autor. Łapówkarstwo rodem z PRL-u dalej ma się świetnie (bez czekolady ani rusz), bucowatych członków personelu jest na pęczki.
Nie mam słów, które opisałyby wszystkie emocje i myśli krążące w mojej głowie podczas i już po przeczytaniu. Z jednej strony odczuwana bezsilność wywoływała we mnie szloch. To pierwsza pozycja od dawna, nad którą naprawdę płakałem. Często odkładałem ją po przeczytaniu kilku zdań, wynajdywałem inne zajęcia, żeby tylko nie myśleć o tym tytule. Z drugiej strony „Jak nie zabiłem swojego ojca…” pokazuje też bezgraniczną miłość ojca do syna, żony do męża. To uczucie mogące prowadzić do rozpaczy, ale też do radości.
Książka Mateusza Pakuły była dla mnie cholernie ciężka emocjonalnie. Tym bardziej nie wyobrażam sobie, co mógł czuć autor, jego matka i babcia, a co dopiero sam cierpiący. Niezwykle trudna, ale dosadna, dogłębna, odchodząca od gloryfikacji cierpienia, próby jego heroizacji. Nie każdy musi być Jezusem. Po prostu wybitna.