Czy można spędzić święta Bożego Narodzenia w bardziej uroczy i klimatyczny sposób, niż w otulonej śniegiem posiadłości na angielskiej wsi? Kiedy jednak Joseph Herriard organizuje w domu swojego brata świąteczny rodzinny zjazd, nikt z uczestników nie podziela jego entuzjazmu. W istocie trudno byłoby znaleźć mniej zachwycone swoim towarzystwem grono, a ponury i złowrogi nastrój przybiera na sile, kiedy gospodarz posiadłości zostaje znaleziony martwy w zamkniętym na klucz pokoju. Policja nie ma wątpliwości, że w Lexham Manor dokonano morderstwa, a pytanie tym razem nie brzmi: “kto miał motyw?”, ale raczej: “a kto go nie miał?”. I jak morderca zdołał przeniknąć przez zamknięte od środka drzwi?
Kiedy dostałam od wydawnictwa zapowiedź tej książki, od razu poczułam, że to coś dla mnie. Z twórczością Georgette Heyer spotkałam się już wcześniej, ale w romansowym wydaniu, więc byłam bardzo ciekawa, jak poradziła sobie z kryminałem. Opis sugerował powieść w stylu Agathy Christie, która jest dla mnie królową gatunku, liczyłam więc na podobne wrażenia podczas lektury. Czy moje oczekiwania zostały spełnione? I tak i nie.
Na pewno w “Zbrodni wigilijnej” sporo jest podobieństw do twórczości Christie, która często wybierała na miejsce akcji swoich powieści stare angielskie posiadłości, gdzie podczas spotkania w większym, zazwyczaj dość zróżnicowanym gronie, dochodziło do morderstwa. Dramatis personæ u Heyer to ciekawy, choć zdecydowanie antypatyczny zbiór osobowości, zaczynając od zrzędliwego Nathaniela - właściciela Lexham Manor, zdecydowanie przeciwnego rodzinnemu spędowi w święta. Jego brat Joseph stanowi jego kompletne przeciwieństwo - jest do bólu radosny, stara się łagodzić wszelkie spory, zawsze dostrzega jasną stronę i na siłę chce wprowadzić do posiadłości świąteczny nastrój, ale jest w tym wszystkim tak irytujący, że nie sposób go polubić. Dalej mamy opryskliwego bratanka, Stephena, który dodatkowo rozwściecza stryja przywożąc na rodzinne spotkanie swoją głupiutką narzeczoną, a jego siostra Paula dolewa oliwy do ognia, przyjeżdżając z początkującym dramatopisarzem, zdeterminowana, żeby wyciągnąć od Nathaniela pieniądze na sfinansowanie jego sztuki. Na miejscu znajduje się też Mottisfont, wieloletni wspólnik gospodarza, choć nie można powiedzieć, żeby panowała między nimi idealna zgoda. Chyba tylko Mathilda Clare, daleka kuzynka Herriardów, zdaje się nie mieć w swojej wizycie w Lexham ukrytego celu, i tylko ona z całej tej paskudnej gromady daje się lubić.
To nagromadzenie negatywnych bohaterów i cała jawna wrogość między nimi o dziwo przypadły mi do gustu. Może dlatego, że było to dla mnie coś świeżego w tego typu literaturze, bo u Christie nawet nieznoszące się postacie zachowywały się zwykle w sposób cywilizowany, a tutaj nikt nie bawi się w sztuczną grzeczność. Na pewno dialogi, jak i cała akcja, zyskały w ten sposób na dynamiczności.
Jeśli chodzi o zagadkę kryminalną, czyli to, co powinno być w tego typu powieści najważniejsze, to była naprawdę ciekawie skonstruowana. Sprawy morderstw w zamkniętych pomieszczeniach należą do najbardziej intrygujących, a zakończenie zazwyczaj wbija w fotel. Niestety tym razem udało mi się dość wcześnie rozwiązać zagadkę, więc zabrakło mi elementu zaskoczenia, ale zapewne gdybym wcześniej nie trafiła na podobny motyw, to nie poszłoby mi tak łatwo. Mimo to z ciekawością śledziłam postępy w śledztwie i to, jak inspektor ze Scotland Yardu stopniowo dochodził do prawdy.
Nie jest to powieść dla miłośników krwawych, współczesnych kryminałów, ale ci, którzy gustują w klasyce gatunku i lubią przemierzać razem z bohaterami rozległe korytarze rodowych siedzib brytyjskiej arystokracji, powinni znaleźć w “Zbrodni wigilijnej” to, czego szukają.