[Ż]yjąc w kraju wręcz przesiąkniętym katolicyzmem, po prostu niemożliwe jest uniknięcie porównania 7 grzechów głównych z tematem dzisiejszego wpisu — książką Nie chodziło o okup. Kulisy porwania Krzysztofa Olewnika autorstwa Roberta Sochy. Wykazuję się tutaj jednak niebywałą delikatnością. Bardziej odpowiednie hasło, w większym stopniu parafrazujące historię porwania o którym słyszeli chyba wszyscy, mogłoby brzmieć: X (tutaj wstawić dowolnie wybraną liczbę trzycyfrową) grzechów głównych, czyli tragiczna parodia skuteczności polskiego wymiaru sprawiedliwości.
Krzysztof Olewnik, syn znanego przedsiębiorcy był człowiekiem, jakich wielu. Posiadał willę, samochody, pracę i większość życia przed sobą. Pasmo życiowego powodzenia mężczyzny przerwała jedna z październikowych nocy 2001 roku, kiedy to po zakończeniu imprezy grillowej (w której notabene uczestniczyli szefowie agencji ochrony, masa wysokich rangą policjantów oraz naczelnik wydziału kryminalnego), stał się on ofiarą porwania i zniknął (prawie) bez śladu.
Owa dematerializacja młodego Olewnika była główną przesłanką, którą najwidoczniej kierowali się policjanci i kolejni prokuratorzy. Zastanawiający jest tutaj motyw ich szaleńczej bierności — ulegli oni zbiorowemu ograniczeniu mentalnemu, czy może problem tkwił głębiej?
Czy ktoś celowo opóźniał śledztwo? Policja najwyraźniej sobie nie radziła, myliła wątki, gubiła tropy. Wielokrotnie zmieniano prokuratorów, co znacząco hamowało śledztwo. Szczególny splot przypadków?
Niezwykle często kontaktując się z rodziną porwanego, porywacze długo zwlekali z przejęciem okupu i podejmując nadzwyczajnie zuchwałe działania, ostatecznie — w 2003 roku zamordowali Krzysztofa Olewnika. Jak wiadomo, kilku skazanych potem przestępców, przebywając w specjalnie strzeżonych celach, popełniło samobójstwo. We krwi jednego z nich wykryto ponadto alkoholi amfetaminę.
Wygląda to jak opis jednego z filmów amerykańskich — jest to jednak historia prawdziwa, wyjęta z realiów polskiego światka przykrytego dymną zasłoną osób wysoko w naszym kraju postawionych.
Nie znając wcześniej szczegółów historii porwania Krzysztofa Olewnika, nie zdawałam sobie sprawy z absurdalności polskiej rzeczywistości. Ta absurdalność natomiast wzburzyła mnie do tego stopnia, że książkę Roberta Sochy przeczytałam w ciągu jednego wieczoru.
Opisując sprawę porwania, Socha stawia wiele pytań, na które uzyskuje tylko jedną odpowiedź — niewiadomą. Wydaje się, że pewna w tej historii jest tylko śmierć Olewnika.
(…) pozostajemy z wiedzą, że Krzysztofa porwała banda podrzędnych rzezimieszków kierowana przez Wojciecha Franiewskiego. I to ta banda miałaby odpowiadać za szereg zadziwiających zbiegów okoliczności, za wyjątkową niemoc policji i prokuratury?
Jak widać, szczęśliwy człowiek na szczycie swojego sukcesu nigdy nie jest sam. Towarzyszą mu bowiem życzliwi inaczej.