Pani Stirling udowodniła drugą częścią o miłosnych przygodach braci Benedict'ów, że jednak jestem w stanie oddać nerkę lub dowolny organ, byle tylko posiadać książki w swoim domowym zbiorze. Książka uzależnia, a szukanie swojego Przeznaczonego staje się życiowym priorytetem.
W przypadku wielu serii, trylogii, sag czy cyklów okazuje się, że ich kontynuację są naciągane, słabe i nudne, ponieważ cały zasób pomysłowości autora kończy się na cudownej pierwszej książce. Jednak, to jest coś niezwykłego i czytając drugą część byłam po prostu w niebie. Jest to powieść, która według mnie ma wszystko czego potrzebuje dobra książka: dobry, niezachwiany wątek miłosny, poczucie humory tak świetne, że śmieję się przez większość lektury oraz dreszcze emocji, które przechodzą po plecach podczas rozmów głównych bohaterów. Nie powiem, jest mi bardzo ciężko patrzeć na to obiektywnie, ponieważ nigdy nie miałam takich odczuć odnośnie jakiejkolwiek powieści, oczywiście są te, które oceniam wysoko i rzeczywiście na tą ocenę zasługują, ale ta? Jak Cię wykraść, Phoenix? jest czymś w rodzaju literackiego fenomenu i zastanawia mnie jak jest, to możliwe, że wokół takiej książki nie robi się szumu, a wokół porażek, tak?
Co prawda, początek trochę był nudny. Pierwsze dwa rozdziały przełknęłam z ciężkim trudem i prawdziwą obawą o sknocenie całej powieści. Wystarczyło poczekać do trzeciego rozdziału i wszystko zaczęło się układać. Lubię w stylu pisania autorki, to że szybko przechodzi do rzeczy, nie ma tam kilkudziesięciu rozdziałów gonienia za ogonem w rozterkach przygłupiej głównej bohaterki, które nic nie wnoszą do fabuły, ale tylko mącą Czytelnikowi w głowie. Daję dużego plusa za oryginalność, nie powtarzały się sytuacje z pierwszej części, przy czym (i co najważniejsze!) charaktery postaci drugoplanowych są takie same, nawet Sky i Zeda. Phee, jako złodziejka z niemałym bagażem doświadczenia zaskoczyła mnie swoimi rozważaniami i gibką pracą umysłu. Trochę, jednak zasmucił mnie fakt, o tak mało opisywanych uczuciach i scenach bliskości bohaterów, które odgrywają dość ważną rolę. Co do męskiej części książki jak mogłabym narzekać? Yves powalił mnie na kolana i nie pozwalał się podnieść. Polubiłam go już w pierwszej części, ale wydawał mi się bardzo wycofany z życia i licznej rodziny. Tutaj otworzył się, miałam pewien rodzaj wglądu do jego umysłu, rozumowania i przede wszystkim inteligenci oraz porywczości, o którą go nie podejrzewałam. Do tego zakończenie książki wbija w fotel, w moim przypadku w materac, nie nie pozwala myśleć o czymś zupełnie innym.
Spodobała mi się różnorodność bohaterów, charakterów i wydarzeń. Przenosimy się do pochmurnego Londynu, który jest moim wielkim fetyszem. Byłam wręcz zdziwiona, że pani Joss postanowiła dopiero akcję drugiej powieści przenieść do rodzinnego miasta. Z zachwytem przemierzałam każde ulice z bohaterami, choć nigdy nie byłam w stolicy Wielkiej Brytanii. Uśmiech nie schodził mi z twarzy, kiedy pojawiał się Xav, który rozbraja mnie, kiedy tylko otwiera usta. Zabawny jest fakt, który odkrywałam kończąc książkę: autorka daje nam niezłe wyzwanie z imionami bohaterów, kilka minut musiałam poświęcić na skupienie się na wymawianiu ich, ale miałam przy tym niezłą zabawę. Sam pomysł z imionami jest śmieszny i w pewien sposób nadaje jeszcze większą magię lekturze. Z ręką na sercu mogę powiedzieć, że książka jest warta każdej ceny, ponieważ same słowa są magiczne. Uroczyście oświadczam, że Joss Stirling wkradła się na listę moich ulubionych autorów, znajduje się na jej szczycie i nie zejdzie z niego nigdy. Tymczasem, ja z niecierpliwością czekam na Znajdę Cię, Crystal - ostatnią już część trylogii Benedicts.