Przeczytałam, czy może trafniej byłoby rzec "przeleciałam jak wicher" przez drugą część "Necroveta".
Tyle, że, niestety, nie leciałam jak ten wicher porwana przez opowiadaną historię, nie mogąc się doczekać dalszego ciągu, tylko dlatego, że, cóż, chciałam to już mieć z głowy. Mam w sypialni obok łóżka gigantyczny, ale, powiadam, GIGANTYCZNY Stos Hańby, pozycji na czytniku nawet nie liczę, żeby się nie załamać, i naprawdę nie mam czasu, żeby delektować się powoli i smakowicie historią, która jest, no... taka se.
A wręcz w ogóle jej nie ma.
Znowu.
Po przygodach z udziałem wolpertingera, psów otrutych wróżkowym pyłkiem, mantykory i nielegalnie leczonego jednorożca (oraz kilku pomniejszych magicznych podopiecznych przychodni w Zrębkach) techniczka weterynaryjna Florka Kuna czuje się już w swojej nowej pracy u boku weterynarki-nekromantki nieco pewniej. Nie jest jednak do końca gotowa - bo i któż by był - na plagę drakonidów, które w sporych ilościach i w licznych odmianach zaczynają nawiedzać Zrąbki i okolice.
Absolutnie wszystkie zarzuty, które poczyniłam wobec pierwszej części serii odnoszą się również do części drugiej.
I "nie-zarzuty" także, a od "nie-zarzutów" zaczynając napiszę - okładka piękna. Fascynująca i pobudzająca wyobraźnię.
Poza tym ten sam styl, przypominający momentami szkolne wypracowania, to samo prowadzenie akcji za pomocą słów "wtedy" i "wtem" ("Kot prychnął, śmignął przed siebie, wylądował na podłodze i próbował umknąć pod biurko. Wtedy Iza zarzuciła na niego koc. Kot przemknął pod nim i przez sekundę ślizgał się w miejscu, próbując zmienić kierunek. Wtedy faun błyskawicznie zamachnął się siatką i przycisnął niż zwierzaka do podłogi". "Florka zapatrzyła sie na niego bezmyślnie. Wtem musiała uskoczyć przed jakimś facetem na hulajnodze elektrycznej...", i tak dalej, i tak co strona), masa "uśmiechania się z przekąsem" i słowo "potruchtać" (oznaczające, wnioskuję z - licznych - kontekstów "podreptać" albo "podbiec") we wszystkich odmianach, być może to regionalizm, lubię regionalizmy i nie przeszkadzają mi, ale, na bogów, nie w takim natężeniu. Rysunek postaci nadal leży, mimo widocznych wysiłków autorki, by go podkolorować, główna bohaterka parę tygodni po ciężkim okaleczeniu nadal pogodzona z rzeczywistością i stoicka, nawet bardziej, bo o wiele mniej jojczy, właścicielka kliniki nadal nieżywa i nadal nie wiemy, ani jak to jest, ani czemu się zdarzyło, Bastianowi dodano co prawda poważną chorobę, ale jej istnienie ogranicza się do "dyskretnego chowania leków" i jednej rozmowy. Która to rozmowa, owszem, ma potencjał, by stać się zaczątkiem jakiegoś poważniejszego wątku, ale się nie staje, bo po jej zakończeniu mamy po prostu opisany kolejny dzień bez żadnych nawiązań do tego, co zdarzyło się wcześniej.
Linii fabularnej wciąż brak, nadal cała książka to po prostu opis następujących po sobie, jeden po drugim, kolejnych dni i kolejnych zabiegów, jednych prostszych, innych trudniejszych, plus procesu zacieśniania więzów między głównymi bohaterami ((i nie napiszę, co myślę o "rozwinięciu" fajnego i oryginalnego NIEROMANTYCZNEGO związku między Florką i Bastianem w blady i nieprzekonywujący, pozbawiony chemii romans) pełen zapychaczy w stylu: "Resztę dnia spędzili na przekomarzaniu się i żartach", "Spędzili razem jeszcze pół godziny, rozmawiając na luźne tematy" i tym podobnie, zupełnie, jakby informacja o tym, jak bohaterka spędza calutką dobę, ale po prostu co do minuty, był czytelnikowi absolutnie niezbędny.
Za to - ponieważ to część druga universum Necroveta, i, jak podejrzewam, nie ostatnia - uważny czytelnik zaczyna mieć pytania (i za brak odpowiedzi na nie urwałabym z pół gwiazdki, ale to jest, niestety, niemożliwe).
Czytając część pierwszą sądziłam, że opisuje ona świat zasiedlany przez ludzi i istoty mityczne, bo, no cóż, bo tak. Nie byłoby w tym ani nic złego, ani nietypowego, masa jest książek, w których ludzie żyją sobie obok elfów i smoków i nikogo to nie dziwi. W drugiej części jednakże pada stwierdzenie, że magiczne istoty pojawiły się w naszym świecie w latach 60-tych poprzedniego wieku. Dlaczego? Nie wiadomo. Co do tego doprowadziło? Nie wiadomo. Jak ludzie sobie z tym poradzili, skoro te mityczne istoty to z jednej strony disneyowskie w stylu, siejące brokatowym pyłkiem piksy czy hodowane w charakterze domowych pupili wolpertingery, ale z drugiej istoty humanoidalne, jak centaury, elfy, orki, krasnoludy czy fauny, posiadające osobowość, intelekt i potrafiące mówić? Część z tych istot odebrała normalne wykształcenie, część weszła w związki z ludźmi, część może się w tych związkach rozmnażać, część nie - dlaczego? Od czego to zależy? Nie wiadomo. Jakie to wymieszanie rodzi problemy? Nie wiadomo. Owszem, zasugerowany, a nawet ze dwa razy pokazany, jest problem rasizmu (czy też gatunkizmu), ale rasistą okazuje się na przykład elf, czy to zatem oznacza, że są lepsze i gorsze gatunki magiczne? Nie wiadomo. Florka jest religijna, uczęszcza na msze, nosi medalik, jak system religijny odnosi się do istot mitycznych? Jak do osób nieumarłych? Oczywiście - nie wiadomo.
Po doświadczeniach z częścią pierwszą, po której spodziewałam się rozwinięcia pewnych wątków w części drugiej, które to rozwinięcie nie nastąpiło, nie oczekuję, że kiedykolwiek się tego dowiem.
Naturalnie nie domagam się, by w przyjemnej książeczce o leczeniu smoków pochylać się nad religijnymi dysputami dotyczącymi posiadania duszy nieśmiertelnej przez krasnoludy czy inne nimfy, ale z drugiej strony nie rozumiem, jak można nie wyjaśnić paru naprawdę kluczowych kwestii, tylko napisać sobie, że, ojej, no nie było tych wszystkich smoków, jednorożców i piks, a potem się zrobiło takie coś w latach sześćdziesiątych i są, wielkie mi co. No, chyba, że autorka - rocznik 1991 - sądzi, że lata sześćdziesiąte dwudziestego wieku to było tak daaaaawno temu, że po prostu wszyscy już zapomnieli, jak było przedtem i po co drążyć.
Przy tym jest to - nadal - rzecz przyjemna, miła i lekka w czytaniu. Kompletnie niezobowiązująca, nie obciążająca, nadająca się dla dziatwy, i może kogoś skłonić do poszukiwania informacji o zabiegach weterynaryjnych, opisywanych szczegółowo i zużyciem fachowego słownictwa, a poszerzanie wiedzy zawsze na propsie, piszę to całkiem serio. Pierwsza część miała zaskakujący i brutalny wstęp, ta została pozbawiona choćby cienia brutalności. Łagodna, przyjemna, idealna na czas, gdy człowiek nie ma głowy do poważnej, obciążającej lektury i chciałby po prostu poczytać o miłym miejscu i sympatycznych ludziach.
Ale na trzecią część, która na pewno powstanie, nie czekam.
Nie zarzekam, się, że jej nie przeczytam, jeśli przypadkiem wpadnie w moje ręce, bo prawdopodobnie przeczytam.
Ale moje "must read" to z całą pewnością nie jest.