Każdy z nas kiedyś stracił ukochaną osobę i wie, że ciężko jest się z tym pogodzić, nawet wtedy, gdy znamy przyczynę jej odejścia z naszego życia. Co jednak w momencie, gdy ktoś nam bliski znika bez żadnego wyjaśnienia lub choćby pożegnania? Nie wiemy czy jeszcze żyje, czy jest chory/a, czy gdzieś się zgubiła, straciła pamięć… i wiele innych podobnych sytuacji. Najróżniejsze myśli krążą nam w głowie, co owocuje tym, że rodzą się w nas coraz to nowsze pytania pozbawione odpowiedzi. Jedynym sensownym wyjściem wydaje się sprawdzenie domniemanych wniosków na własną rękę…
Tak właśnie było w przypadku Vanessy, kiedy jej starsza siostra zniknęła bez śladu. Dziewczyna chce, więc odkryć, co takiego wydarzyło się w życiu Margaret, że postanowiła porzucić swoje dotychczasowe życie, rodzinę i znajomych. Aby rozpocząć swoje poszukiwania musi pogodzić się z faktem, że posiada niesłychany talent, o który nigdy nie prosiła. Tylko w taki sposób uda jej się dostać na jedną z najlepszych uczelni baletowych – Nowojorskiej Akademii Baletowej. To właśnie tak po raz ostatni widziano jej siostrę.
Będąc już na miejscu, dziewczyna dowiaduje się, że jej siostra nie jest jedyną, która znikła bez śladu. Co więcej, wszystkie zaginione łączyło jedno… każda z nich miała odegrać główną rolę w balecie „Ognisty ptak”. Teraz Vanessa została wytypowana do tej roli… czy pomoże jej to odnaleźć odpowiedzi, których szuka?
Już od pierwszych zapowiedzi miałam niebywałą chrapkę na tę powieść. Zwłaszcza, że ani okładka (naprawdę jest cudowna), ani blurb nie pomagały mi na przyporządkowanie historii Vanessy do konkretnego gatunku literackiego, co jeszcze bardziej podsycało moją ciekawość. Zupełnie nie wiedziałam, czego się spodziewać, a już na pewno nie tego, iż wciągnę się tak bardzo. Po pierwsze, powieść czyta się lotem błyskawicy. Jest to spora zasługa lekkiego i zarazem bardzo plastycznego języka, jakim posługuje się autorka. Właśnie dzięki niemu zupełnie traci się poczucie czasu, a także przestaje zwracać uwagę na ubywające strony, ale zacznę może po kolei i od samego początku.
Yelena Black zakochała się w balecie jeszcze, jako dziecko, kiedy to rodzice zapisali ją do odpowiedniej szkoły. Jednak mimo ogromnej miłości do tego tańca, nie postawiła na życie profesjonalnej primabaleriny. Zamiast tego przy wyborze odpowiedniego kierunku studiów postawiła na kreatywne pisanie. Dzięki temu mamy okazję czytać jej debiutancką powieść – Taniec cieni, która jest także tomem otwierającym serię o tym samym tytule. To właśnie w tej powieści zamiłowanie do baletu i mrocznych tajemnic, zaowocowało naprawdę dobrym wstępem do dalszej kariery literackiej.
Na samy początku powieści dostajemy intrygujący i „podszyty” lekko mrocznym klimatem, prolog, przez który ciągnie do książki jeszcze mocniej. To przyciąganie staje się bardziej intensywne wraz z odwracanymi stronami. Szczególnie, że autorka nie szczędzi nam informacji na temat zniknięcia Margaret i tego, co dzieje się w NAB. Co za tym idzie zadanie, jakiego podjęła się protagonistka nie tylko gmatwa się jeszcze bardziej, ale staje się także coraz dziwniejsze (oczywiście, w pozytywnym znaczeniu tego słowa). To naprawdę niesamowite, jak przez 400 stronach autorka potrafi utrzymać czytelnika w skrajnej nieświadomości. Można się, co prawda domyślać poszczególnych elementów fabularnej układanki, jednak nie należy się łudzić. Black w zaledwie paru zdaniach samego zakończenia, rozbija wszelkie domysły w perzynę.
Fabuła jest naprawdę doskonale skonstruowana, a akcja mknie do przodu niczym pociąg pospieszny. Oczywiście nie wyklucza to nudnych postojów, ale na szczęści znikają one równie szybko jak się pojawiają. Jeżeli chodzi natomiast o bohaterów, to nie są oni ani zbyt zachwycający, ani ich kreacja nie woła o pomstę do nieba. Plasują się gdzieś po środku i jak wszystko, czy to w życiu, czy też książkach, mają swoje lepsze i gorsze momenty.
No dobra, były ochy i achy. Było lekkie ochłodzenie, to pora wreszcie na napisanie o tym, co mnie w powieści strasznie irytowało, niektóre z nich bardziej, inne mniej niczym mucha latająca nam koło ucha. Jednak tym, co w ¼ odbierało frajdę z zapoznawania się z debiutem Yeleny Black był fakt, że Vanessa i jej przyjaciele mają po piętnaście, góra szesnaście lat, a często gęsto zachowują się i prowadzą rozmowy z podtekstami, których nie powstydziliby się ludzie dorośli. Zupełnie tak jakby pisarka wyrzucała z pamięci ten fakt. Ja rozumiem, że dzisiejsza młodzież taka właśnie jest, ale ludzie! skoro idzie się już w bohaterów o charakterze – „mały dorosły” to nie zestawiajmy tego ze zdrobnieniami „chłopczyk” lub „dziewczynka”. Tak mówią przedszkolaki! Niestety właśnie z tego powodu wszystko, a już z całą pewnością dialogi, było sztuczne i nienaturalne.
Jak sami widzicie, historia ma swoje dobre i złe strony, zresztą to nic dziwnego, przecież żaden debiut nie jest nigdy idealny. Ba! Nawet często pisarze z nie małym dorobkiem, zaliczają potknięcia. Myślę, iż właśnie z tego powodu warto sięgnąć po Taniec cieni.