Didier Eribon, wybitny francuski pisarz, filozof, socjolog, wykładowca, napisał książkę tak smutną, tak pozbawioną nadziei, że lektura aż boli. Właściwie sam tytuł powinien stanowić ostrzeżenie. Za mało byłem przewidujący, żeby ostrzec mnie.
Na mniej niż trzystu stronach zawarł całe życie swojej matki, a częściowo swoje i braci.
Zaczyna się, gdy wobec postępujących trudności z codziennym życiem, konieczne okazuje się umieszczenie starszej pani w domu opieki. Odpowiedniego miejsca dla niej szuka autor i jego bracia. Od razu trzeba dodać, że jeden z braci proponował matce, by zamieszkała z nim i jego rodziną, ale ta nie chciała.
Mój starszy brat, który mieszka z partnerką w Belgii, w okolicach Charleroi, zaproponował, by zamieszkała u nich. Nie chciała o tym słyszeć: w ich domu zawsze było pełno ludzi – synowie i córki partnerki mojego brata z dziećmi, także psy, a więc dużo hałasu, za dużo hałasu… Nie wytrzymałaby w takiej atmosferze. Zresztą była u nich wiele razy i zawsze powtarzała, że okolica wydaje się jej wyjątkowo smętna*.
Poszukiwania nie były łatwe. Matce miejsce musiało się podobać, a dla jej synów być dostępne finansowo. Musiały też być w ośrodku wolne miejsca. W końcu jednak się udaje.
Zamieszkać w domu opieki, znaczy nie tylko wejść w świat bardzo starych ludzi, często słabych i o ograniczonej sprawności fizycznej i umysłowej: to też początek przymusowej socjalizacji, przed czym niemal nie sposób się uchylić. Zostaliśmy wyrwani ze znanego nam świata, z naszego środowiska, z naszej codzienności, która pomimo wszystkich wynikających z wieku i choroby zmian ograniczających jej krąg i elementy składowe, tworzyła pewną ciągłość, jeżeli nie stałość*.
Schorowana staruszka umiera wkrótce po umieszczeniu jej w domu opieki, ale nie to jest ważne że umiera – wszyscy umierają. W swojej książce Didier Eribon opowiada o jej beznadziejnym życiu, od wczesnej młodości do końca. To życie jest koszmarne, a nie śmierć.
Zawsze mieszkaliśmy w blokach komunalnych. A kiedy byłem dzieckiem, pracownicy administracji raz w miesiącu składali wizyty na osiedlu, pobierając czynsz, a może również, już dobrze nie pamiętam, opłaty za gaz i elektryczność. Nieraz się zdarzało, że moja matka – bo zawsze to na kobiety spada obowiązek załatwiania tego rodzaju spraw – nie była w stanie zapłacić. Często brakowało nam pieniędzy i nie było łatwo mierzyć się z terminem płatności. „Ciągnęliśmy diabła za ogon”, brzmi piękne powiedzenie, którego używała i które odsyła jednak do mniej radosnych realiów. Gdy nadchodził feralny dzień, matka wypatrywała nadejścia kogoś z administracji czy zakładu energetycznego, a gdy widziała taką osobę na ulicy, zamykała się w swoim pokoju, uważając, żeby nie robić hałasu, i kazała nam mówić przez drzwi, kiedy ten ktoś zadzwoni: „Mamy nie ma w domu”. Scena mogła się powtarzać przez wiele dni z rzędu. I często powtarzała się miesiącami.
Była jeszcze bardzo młoda (piętnaście czy szesnaście lat), gdy jakaś pani, u której sprzątała, bardziej wrażliwa i szczodra od innych, opłaciła jej kurs stenografii i maszynopisania, by mogła zostać sekretarką. Było to dla niej nieopisane szczęście. „Miałam talent” – opowiadała mi. Ale administracja, lokująca młode dziewczyny, które w wieku czternastu lat opuszczały sierociniec, nie pozostawiała ich zbyt długo u jednego pracodawcy i szybko wysyłała je do innego. Musiała więc zrezygnować z zajęć. Nie została sekretarką. Pozostała sprzątaczką, potem pomocą domową*.
Jeszcze trochę później zaczęła pracować w fabryce, jako zwykła robotnica. Aż do emerytury, i po przejściu na nią też, regularnie jeździła wraz z mężem na wszystkie wycieczki organizowane dla robotników przez ich zakład pracy. Kiedy się pomyśli, że umiarkowanie atrakcyjne zakładowe wycieczki dla pracowników, miały by być sensem i celem życia…
Najbardziej paskudny moment podczas lektury to ten, w którym czytelnik zaczyna zdawać sobie sprawę, że pewne elementy jego własnego życia wyglądają podobnie. Może nie tylko drobne elementy…
Sięgasz po tę książkę na własne ryzyko.
---
*Didier Eribon, „Życie, starość i śmierć kobiety z ludu”, przekład Jacek Giszczak, wydawnictwo Karakter, 2024, konwersja do formatów elektronicznych Małgorzata Widła.