„Wchodzić jak w masło” - ten idiom skojarzył mi się, gdy zastanawiałem się nad tym, jak mi się czytało tę książkę. Naprawdę gładko wchodzimy w stworzoną przez pisarkę historię, naprawdę szybko, bezboleśnie, w najbardziej pozytywnym sensie tych słów, wtapiamy się w fabułę tego kryminału. Jesteśmy w tym, czujemy to, jesteśmy cali w tej historii.
Metrum tego tekstu to jest w ogóle najciekawsza związana z nim sprawa. Wszystko jest tu dokładnie tak jak trzeba, przemyślane i dopasowane do tego, czego mógłby chcieć odbiorca. W trakcie czytania kilka razy miałem wrażenie, że coś, jakiś szczegół zakłóca to metrum, coś zaczyna nie grać tak, jak trzeba. Tyczyło to np. wyjaśnienia pewnej tajemnicy zasygnalizowanej na samym początku powieści czy zasadniczej rozmowy parki głównych śledczych – za szybko, zbyt nagle, trochę spalony wątek. Ale z perspektywy widzę, że i to było tak jak trzeba, wszystkie te elementy uzupełniały nasze - czytelników – widzenie świata tej powieści tak, że widzieliśmy go coraz doskonalej. Co ciekawe te pozorne zaburzenia rzutowały w pewnym momencie po trosze na to, jak właściwie kwalifikowałem gatunek do którego ta powieść należy. Niby klasyczny, pełnokrwisty kryminał, jest ciało, są świadkowie, jest badanie motywów, jest szukanie tropów w przeszłości ofiary, ale... ale w połowie książki mamy tak w zasadzie jednego podejrzanego :) No to trochę nieklasyczny kryminał się nam z tego robi, właśnie ze względu na metrum. Potem akcja nie tyle przyśpiesza, ale właśnie, z braku lepszego słowa, „urozmaica się”. I znowuż, mógłbym to traktować jako przejaw niedostatków w warsztacie pisarskim autorki „Ostatniego Intruza”, ale w tym wypadku nie jestem w stanie.
Sama fabuła: świetnie skonstruowana, przemyślana, rzuca się w oczy, że autorka krok po kroku rozplanowywała tę historię, krok po kroku wpadała na to, co się tam wydarzyło - i tak samo my idziemy za tym kroczek po kroczku. Można fabule postawić zarzut, że przypomina miejscami takie masowo pisane kryminały, gdzie dzielni śledczy jeżdżą po świadkach, przesłuchują ich, omawiają wyniki tych przesłuchań, znów jeżdżą, znów omawiają i znów jeżdżą :)*. Może i po części tak, ale, kurczę, takie rzeczy można robić dobrze i można robić źle, tu było to zrobione bardzo dobrze po prostu. Na tej zasadzie to można by kryminał jako gatunek zjechać, bo przecież często jest schemat trup-komisarz-motyw-rozwiązanie, a jakoś czytamy kryminały i świetnie się przy tym bawimy.
Atmosfera posterunku – bez zarzutu. Dyskretnie zarysowane relacje naszej policjantki i matką – bez zarzutu. Równie nienachalnie rysowane portrety psychologiczne postaci z tła – bez zarzutu. Nawet atmosferę nieco sennego Dublina czuć doskonale. Czujemy także dramat sprawcy, serio można się tym przejąć, może nawet trochę bardziej niż dramatem ofiary.
Jakieś zarzuty? Może jeden: to jak główna policjantka-narratorka jest tępiona przez kolegów z komisariatu. Jakieś to było dziwne, niedopowiedziane, niezbyt konkretne i chyba zwyczajnie niepotrzebne w tekście. Nie jestem w stanie znaleźć powodu dla którego ten motyw znalazł się w powieści. Bo co, bo jak kobieta i żółtodziób to musi tak być? No, nieładny schemat. Ponadto, nawet jak coś takiego już idzie do akcji książki to niech to przynajmniej będzie dobrze zrobione.
Świetna rzecz, bardzo polecam.
*Tak, odnoszę się w tym miejscu do wcześniej opublikowanych na portalach literackich krytycznych względem powieści opinii :)