Żadną tajemnicą nie było, że na „Zdumiewającą sprawę Nakręcanego Człowieka” czekałam z ogromną niecierpliwością. Odprawiałam czary, aby wydawnictwo nie przełożyło premiery, wznosiłam modły, aby egzemplarz dostać wcześniej, a w czasie oczekiwania, wracałam do ulubionych fragmentów „Dziwnej sprawy Skaczącego Jacka”. Lektura pierwszej części przygód Burtona i Swinburn’a niesamowicie mnie zachwyciła, a teraz, gdy zapoznałam się z kolejnym tomem, mogę Wam oznajmić, że na trójeczkę warto czekać, oj warto!
Nowe zadanie spada na barki królewskiego agenta dość niespodziewanie. Nie zbija go to jednak z tropu! Toż to jest w końcu Sir Richard Francis Burton, a on już widział w swym życiu wystarczająco dużo. Aby odpowiedzieć na zadawane pytania oraz powstrzymać swych wrogów, bohater wraz ze swym druhem będzie musiał odwiedzić nie tylko Australię, czy Amerykę Południową, ale także nawiedzony dwór, przytułek dla obłąkanych i miejsce dla panien lekkich obyczajów. Czy to jednak wystarczy aby dowiedzieć się, co zagraża Imperium Brytyjskiemu, zaradzić zagrożeniu międzypaństwowego konfliktu i odkryć sekret Nakręcanego Człowieka?
Podobnie jak w części poprzedniej, największą perełką powieści jest sama fabuła. Niesamowicie poplątana i zaskakująca, w pewnych momentach wręcz absurdalna, okraszona czarnym humorem i ironicznym dowcipem. Akcja potrafiła gnać bez ustanku jak i spokojnie spacerować. Czytając książkę, co rusz dopadało mnie wrażenie złożoności wydarzeń. Coś zawsze miało swoje wytłumaczenie, jedno łączyło się z drugim, a gdy w końcu dobiło się do końca historii, to owszem - pozostały pytania bez odpowiedzi, ale skomplikowana zagadka stała się klarowna, a historia nieprawdopodobnie dopracowana.
„Dziwna sprawa Skaczącego Jacka” była książką, która zwyczajnie mentalnie uderzyła mi do głowy. Opisy, bohaterowie, świat przedstawiony – nie spodziewałam się aż tak dobrej lektury. Wcześniej połączenie steampunku z science fiction wydawało mi się misją niemożliwą, ale po przeczytaniu „Dziwnej sprawy…” zmieniłam zdanie. Chociaż tym razem byłam przygotowana troszkę bardziej, to i tak nie potrafiłam przestać zachwycać się opisami różnorakich maszyn, ulic, wynalazków… Tak samo jak wcześniej, w drugim tomie można było poczuć ten specyficzny klimat, posmakować zabójczej mieszanki genialnego pomysłu, perfekcyjnej realizacji, a przede wszystkim zdumiewającej wyobraźni samego autora.
Przy poprzedniej części męczyły mnie opisy, które w najmniej spodziewanym momencie przerywały, kluczową dla akcji, sytuację. Historia opisana w „Zdumiewającej sprawie Nakręcanego Człowieka” wciągnęła mnie tak bardzo, że nie zwracałam uwagi na tę sprawę. Gdy skończyłam czytać książkę, fakt ten wydał mi się chorobliwie dziwny, więc znalazłam dwa wytłumaczenia tej sytuacji. Albo przyzwyczaiłam się już do stylu pisania pana Hoddera, albo opisów było mniej. Prawda pewnie zwyczajnie leży sobie gdzieś po środku, więc usatysfakcjonowana zostawię tę kwestię Wam.
Muszę powiedzieć, że chociaż pierwsza część przygód królewskiego agenta szalenie mi się spodobała, to przy drugiej zachwyciłam się jeszcze bardziej! Mark Hodder w swoich powieściach oczekuje od czytelnika, że ten wysili swoją mózgownicę i spróbuje rozwiązać sprawę sam. Wątek kryminalny intryguje, a spójność tak bardzo złożonej fabuły wręcz oczarowuje. Pisarz wykorzystuje cały potencjał historii, a dodatkowo dokłada jeszcze bonusowe niespodzianki. Z żalem jednak muszę przyznać, że książka nie porwie ani nie zachwyci czytelnika, który się w steampunku nie lubuje, a science fiction to dla niego czarna magia. Nie odradzam jednak próbowania. Kto wie? Przecież syreni śpiew tak bardzo przyciąga wzbraniających się żeglarzy…