Piotr Warot ma wszystko. Jest wziętym pisarzem, który kiedyś postawił sobie za cel utrzymywać rodzinę wyłącznie z pisania i udało mu się ten zamysł zrealizować. Jest popularny, lubiany, wręcz sławny, telewizja, radio, artykuły w prasie plus sesje zdjęciowe w plenerze, te rzeczy. Ma piękną, kochającą żonę, dwoje dzieci, dom z ogrodem pod Toruniem. Człowiek sukcesu, któremu udaje się wszystko.
Do dnia, gdy nagle znika bez śladu jego brat z dziewczyną. Policja początkowo podchodzi do tego zniknięcia dość lekko zakładając, że młoda para urwała się na romantyczny weekend w jakimś SPA, nikogo o tym nie informując i wyłączając telefony, by odciąć się od świata, i lekceważy obawy Piotra, które narastają z każdym nieodebranym połączeniem, z każdą chwilą, która upływa od czasu, gdy widział się z bratem po raz ostatni.
W dodatku dokładnie tej samej nocy znika z domu nastoletni syn sąsiadów. A jeszcze bardziej w dodatku po pewnym czasie dość niemrawych działań policji okazuje się, że Warot jest osobą, która całą trójkę widziała jako ostatnia przed ich zaginięciem. Tajemnice gęstnieją w powietrzu, napięcie zaczyna rosnąć...
Tylko, że wcale nie.
Od pierwszej strony, niemal od pierwszego zdania (ale przy pierwszych zdaniach staram się nigdy nie uprzedzać, więc zdławiłam rodzące się w mym czytelniczym wnętrzu podejrzenia, że to nie będzie TO) miałam wrażenie, że coś z tą książką jest bardzo nie tak.
To ósma powieść Roberta Małeckiego, którą poznałam. I trzecia recenzja. W obu poprzednich wspominałam, a wręcz podkreślałam z naciskiem, że bardzo lubię sposób opowiadania autora, kreowania atmosfery, że odpowiada mi niespieszne tempo, lubię "skandynawskość" przejawiającą się w drobiazgowym opisywaniu planu dnia bohatera czy jego hobby, w pełni rozumiałam, że niektórych czytelników to nudzi czy męczy, albo i denerwuje, ale mnie nie. Ja to lubiłam. Nawet niedociągnięcia - tak, widziałam niedociągnięcia - zauważałam zazwyczaj dopiero PO lekturze, gdy zaczynałam, wyrwana z fikcyjnego świata, myśleć i zadawać sobie pytania: "Ale dlaczego...?".
Tu tego nie ma. Zero atmosfery, zero napięcia, zero nastroju późnego lata (u autora, który po mistrzowsku moim zdaniem oddawał aurę panującą w opisywanym miejscu w swoich poprzednich utworach!). Proszę państwa, oto Piotr Warot. Przystojny człowiek sukcesu, szczęśliwy mąż ojciec. Oto Karolina, jego żona, piękna, kochająca. Oto ich syn, Borys, nastolatek przyklejony do komputera. Oto córka, Nadia, przyklejona dla odmiany do ekranu telewizora. Oto Aleks, brat Piotra, krępy blondyn z loczkami, kocha motory, gotowanie i "kraftowy browar". I tak dalej. I wszystko to "bo tak". Bo tak napisał autor. Wyciął figurki z tektury, pomalował je, temu dokleił blond kędziorki i motocykl, tej komputer, tej rudą szopę włosów i piegi. Małżeństwu Warotów dopisał jakieś niedookreślone problemy w przeszłości, które wspominane są nie do końca wiadomo po co, chyba po to, by móc zrobić z Piotra Warota nie do końca wiarygodnego świadka, ale, cóż, to też jest tekturowe. Nie czujemy żadnej więzi między bohaterami, to znaczy, owszem, autor twierdzi, że taka więź jest, ale tak naprawdę dobry pisarz nie powinien o tym pisać otwartym tekstem. Czytelnik powinien to sam widzieć, wnioskować z aury, z klimatu, z opisu wydarzeń. I tak było w poprzednich książkach Roberta Małeckiego, a w tej nie. Zupełnie, jakby autor nie miał do niej serca. Żaden ze mnie psycholog i żadna znawczyni, ale w trakcie lektury cały czas miałam to właśnie wrażenie. Że Robert Małecki pisze tę książkę od niechcenia i traktuje ją totalnie po macoszemu. Ot, musi, bo umowa, bo zaliczka, bo fani czekają. Ale nie dlatego, że miał pomysł. Albo może i miał pomysł, ale z dopracowaniem go jest naprawdę średnio.
Mimo całej lekkości fabuły, co w zasadzie jest zjawiskiem pozytywnym, czuć jest ciężar naiwności i braki w stabilności konstrukcji, plus ewidentne... może nie tyle błędy, co "to-jest-niemożliwe"-ści w rodzaju zaginionego nastolatka, syna policjanta, którego nikt nie szuka, bo zaginięcie nie zostało zgłoszone, a koledzy z pracy tatusia chłopca - zaginionego DZIECKA!!! - wiedzą o tym nieoficjalnie (i nie zastanawiają się nad tym ani minuty, i nie mówią "Ty się, Wojtek, puknij w ten pusty czerep, znasz procedury", tylko każą mu iść na urlop, bo jest w trudnej sytuacji emocjonalnej, no czy rzeczywiście, drogi autorze). I chociaż wlokąca się akcja, pozbawiona napięcia w dodatku, przyspiesza wyraźnie pod koniec, nie wystarczy to, by zatrzeć to nieprzyjemne wrażenie bylejakości, towarzyszące mi cały czas podczas lektury.
Dodatkowo wrażenie "a tak se piszę, na, excusez, odwal się" potęguje zadziwiająca polszczyzna, która sprawiała, że, po pierwsze, wyciągnęłam notes i zaczęłam sobie zapisywać co barwniejsze kawałki (a robię tak tylko wówczas, gdy polszczyzna pisarza/tłumacza boli mnie w oczy), a po drugie, zaczęłam mieć wrażenie, że tę książkę (a już na pewno 30-40 pierwszych stron) napisał za Roberta Małeckiego ktoś zupełnie inny.
Były rzeczy, które sprawdzałam w słowniku zakładając, że czegoś nie wiem i czepiam się całkowicie bezzasadnie ("Najbardziej zastanowił go donośny, drażliwy dźwięk", nope, dźwięk może być 'drażniący", drażliwa to ja jestem na punkcie prawidłowej polszczyzny u pisarzy, z wykształcenia, na litość boską, dziennikarzy i nauczycieli kreatywnego pisania; "...naga bezgłowa dziewczyna o alabastrowej cerze", nope, "cera" to skóra na powierzchni twarzy, z przyczyn obiektywnych niemożliwa do ocenienia u osoby pozbawionej głowy; kilkukrotnie powtarzane słowo "przedept", które w Słowniku Języka Polskiego w ogóle nie występuje, ale oznacza wydeptaną ścieżkę na trawnikach w miejscach, gdzie mieszkańcy osiedli mieszkaniowych skracają sobie drogę, w powieści używane w znaczeniu "wydeptana ścieżka w lesie"), niezręczne sformułowania ("skręcił w ulicę Księżycową, gdzie parterowy dom brata od razu rzucił mu się w oczy", ja nie wykluczam, że się czepiam jak pijany płota, ale "rzuca się w oczy" chyba raczej coś, czego się nie spodziewamy, a nie dom, który znamy, i który tysiące razy odwiedzaliśmy) ale były też kwiatki w rodzaju:
"lęk rozwinął macki"
"szybkim krokiem schowała się do domu"
"chłód rozgościł się w jego żołądku"
"przyłożyła głowę do jego ramienia"
"...pierwszy, nieprzyjemny skurcz żołądka wykrzywił mu usta"
"odebrał telefon przyciszonym głosem"
czyli może i drobiażdżki, niezręczności językowe, i wystarczyłoby, by zmienić jedno słowo czy przebudować zdanie, by zniknęły, ale... no, cóż, nie zmieniono go i nie przebudowano.
W powieści roiło się też od dziwacznych zdań, które nic nie wnosiły do treści, za to powodowały eksplozję mentalną u osób obdarzonych plastyczną wyobraźnią ("Słomski ciężko usiadł na krześle, które jeszcze przed chwila zajmował Krzysztof Burski. Zrobił wielkie oczy i wypuścił powietrze ustami") oraz takich, których budowa wywoływałaby u każdego nauczyciela polskiego odruch chwycenia za czerwony pisak i skreślania, skreślania.... ("Gęste włosy po matce rozsypały się na poduszce". "Młody Magiera opuścił głowę i spojrzał po skosie. Warot powiódł za jego wzrokiem").
Tak z 90 procent przytoczonych wyżej cytatów znalazło się na pierwszych 50-u stronach, po czym odechciało mi się je wypisywać. Nie potrafię nijak wyjaśnić takiego natężenia błędów, językowych niezręczności i dziwacznych sformułowań w książce autora, którego polszczyzna nigdy dotąd nie budziła we mnie ognistych sprzeciwów. Sprawdziłam nawet redakcję - nie, redakcja jest ta sama, co zawsze, nie mam zatem pojęcia, co się stało. Pan Małecki odrzucił wszystkie redaktorskie poprawki? Pan Małecki przyjął wszystkie redaktorskie poprawki? Pan Małecki nie miał serca do powieści i redakcji się to udzieliło? Książkę napisał ktoś inny? Tyle pytań, tyle pytań...
Podsumowując - "Najsłabsze ogniwo" jest, no cóż, rzeczywiście najsłabsze. Ponieważ znam inne powieści autora uznaję, że to po prostu wpadka, ostatecznie każdemu pisarzowi zdarzyło się napisać coś znacznie odbiegającego od jego normalnego poziomu.
Ale osobom, które książek Roberta Małeckiego nie znają radziłaby zacząć ich poznawanie od... jakiejś innej.