Deklarowanym celem tekstów zawartych w książce (jest ona bowiem zbiorem krótkich artykułów) jest poszerzenie wiedzy o przeszłości Ameryki Północnej o nieznane szerzej fakty pomijane przez "tradycyjną" czy "konserwatywną" archeologię. Jeśli przyjrzeć się bliżej, większość tekstów stara się udowodnić, że kontynent amerykański pozostawał w kontakcie z kulturami Europy czy Azji o wiele wcześniej, niż Kolumb dotarł do jego wybrzeży. Nie jestem specjalistką, ale z tego, co wiem, przyjmuje się, że Wikingowie z pewnością dotarli do Nowej Fundlandii, a teoria Thora Heyerdahla o amerykańskim rodowodzie Polinezyjczyków nie została obalona (ani potwierdzona); są też podstawy sądzić, że Kolumb nie ruszał tak całkowicie w nieznane, bo po Europie krążyły już wieści o lądach na zachodzie. Jednak, gdyby wierzyć autorom "Tajnej archeologii", po Ameryce w czasach prekolumbijskich pętali się Egipcjanie, Fenicjanie, Hebrajczycy, Grecy, Rzymianie, koptyjscy mnisi z IV wieku, Chińczycy, proto-Japończycy, Polinezyjczycy i w ogóle wszyscy. Kto żyw, wsiadał na statek albo i do balii i pruł na zachód (a jeśli z Azji, to na wschód).
Skąd to całe towarzystwo wiedziało o istnieniu Ameryki i skąd miało techniczne możliwości dotarcia do niej? Ano stąd, że istniała rozwinięta cywilizacja, która dostarczyła im środków i wiedzy. Wiecie, Atlantyda. Ta co zatonęła i śladu po niej brak.
Powiedzmy sobie szczerze: archeologia, jak każda nauka, koryguje swoje twierdzenia i nieraz musi zrewidować sporą część opowiadanej dotąd historii, gdy pojawiają się nowe fakty. I oczywiście to "nowe" nieraz trafia na opór. Jednak jakoś trudno uwierzyć w generalny spisek uniwersyteckich archeologów przeciw rewelacyjnym odkryciom podważającym dotychczasowe ustalenia, tym bardziej, że w ostatnich latach wokół chronologii zasiedlania kontynentu amerykańskiego toczą się zażarte dyskusje i właśnie niedawno przesunięto możliwe granice czasowe ludzkiej kolonizacji Ameryki o ładnych parę tysięcy lat wstecz. Jeśli tylko naukowo potwierdzone fakty o tym świadczą, najgorszy naukowy beton kiedyś pęka. Tylko niestety, w tym wypadku, z samymi faktami jest dość krucho. Przeważająca część twierdzeń autorów "Tajnej archeologii" opiera się na pogłoskach, artefaktach, po których zostały tylko słabe zdjęcia, dokumentach, które były, ale zaginęły, jaskiniach, których wejścia zasypano, kopalniach, które zalała woda, budowlach, które zabudowano blokowiskiem, a przede wszystkim niezwykle wiarygodnych świadectwach kuzyna sąsiada wnuka odkrywcy rewelacyjnych dowodów, niestety przedwcześnie pożartego przez zmutowanego radioaktywnego niedźwiedzia (i tylko to ostatnie zmyśliłam). Podobno odkryto dziesiątki dowodów. Podobno są całe sterty artefaktów. Tylko rząd, spiskowcy, Reptilianie i cykliści zgubili je, ukryli lub zjedli z musztardą i keczupem.
Drugim narzędziem autorów książki jest przeinaczanie faktów i błędna interpretacja. Przykład: odkryto ślady budynku z dwunastoma kolumnami, więc oczywiście nawiązuje to do dwunastu pokoleń Izraela albo do dwunastu apostołów, ciach, mamy związek z Biblią! Eeee... bo żadna inna cywilizacja najwyraźniej nie umiała liczyć do dwunastu?
Cała ta alternatywna historia byłaby jedynie zabawna, gdyby nie pewien nieprzyjemny aspekt. Autorzy artykułów, w większości związani z czasopismem "Ancient American", usiłują dowieść, że historię Ameryki kształtowali przybysze z zewnątrz. Konkretnie z Europy. A jeszcze konkretniej - BIALI przybysze z Europy. Ze szczególnym zacięciem tropią w tej historii wysokich, białych, jasno- i rudowłosych mędrców i wodzów, którzy przynieśli Ameryce cywilizację. Bo przecież tacy Indianie nie mogli być twórcami kultury. Na użytek tego poglądu nawet semiccy Fenicjanie stają się ludem rudowłosych. Jednym słowem, wszystko wartościowe na tym świecie stworzyli białoskórzy blondyni lub rudzi.
I tak oto z fantazji o Atlantydzie wyłazi zwykły prostacki rasizm.