Miał trochę racji „The Observer”, twierdząc, że czytając „Strażników Historii” ma się do czynienia z następcą „Harry’ego Pottera”. Może nie takim pełnoprawnym i niekwestionowanym, jednak na pewno z sensownym pretendentem do tytułu. Bo chociaż historia jest tu całkiem inna, to mamy podobnie tworzony szkielet fabularny, podobne rozwiązania warsztatowe i sposób kreowania świata przedstawionego. Słowem wszystko co – technicznie – sprawiało, że opowieści o Potterze czytało się tak fajnie.
„Historia zmienia się nieustannie. Nie jest jak prosta linia. To raczej skomplikowana, wciąż ewoluująca struktura.”
Jakkolwiek kłóciłoby się to z teorią względności, a nawet ze zwykłą logiką, przyjmijcie za pewnik powyższe stwierdzenie, gdyż bez tego nici z dobrej lektury. Olejcie wszelkie nieścisłości i niekonsekwencje w książce – to po prostu buntują się Wasze dorosłe mózgi. Jeśli daliście radę przełknąć Pottera z całą jego magią i nie pytać się jak to działa, to lektura „Strażników Historii” powinna być samą przyjemnością.
Głównym bohaterem jest czternastoletni Jake Djones. Na dzień dobry, porywa go dwóch facetów, twierdzących, że znają ciotkę chłopaka. Zabierają go do tajemniczej siedziby niejakich Strażników Historii i wmawiają mu niestworzone historie, jakoby jego rodzice nie byli zwykłymi właścicielami sklepu z wyposażeniem łazienek, a raczej najlepszymi agentami Straży Historii. Niestety, aktualnie uznani są za zaginionych, a jedynym sposobem na ich uratowanie wydaje się bezpośrednie zaangażowanie Jake’a w akcję ratunkową (oczywiście wbrew głównym decydentom). Chłopiec odkrywa w sobie unikalną umiejętność przenoszenia się w czasie i wyrusza do XVI-wiecznej Wenecji, aby rozwikłać zagadkę zniknięcia rodziców i zmierzyć się z arcywrogiem Straży Historii.
Dobry pomysł i ciekawie skonstruowana fabuła, wyraziste kreacje bohaterów, tajemnicza i odwieczna organizacja, ‘ponadczasowa’ walka dobra ze złem i, oczywiście, miłosne rozterki głównego bohatera. Do tego ciekawostki z zakresu historii Europy o oczywistej wartości edukacyjnej. Dział literatury młodzieżowej z pewnością zyskał kolejną świetną lekturę. Lekką, przyjemną w odbiorze i przede wszystkich wciągającą… aż do ostatniej strony. Fani adepta magii z Hogwartu znajdą tutaj wiele podobieństw do książek pani Rowling. Ale nie jako kalki, tylko raczej zabiegi warsztatowe bazujące na wnioskach z lektur wspomnianej pisarki. Sama historia jest już diametralnie inna i w pełni oryginalna. Czytelnik poznaje nowy, niezwykły świat (istniejący poza kurtyną normalnej codzienności) na równi z głównym bohaterem, poza pierwszoplanowym problemem-wątkiem przygodowym w książce istnieje też problem wybiegający daleko poza ramy tego jednego tomu. Jest dobro i walka ze złem w osobie potężnego czarnego charakteru. Są zawiłości moralne, jest też młodzieńcza, powoli dojrzewająca miłość. A podróże w czasie są świetnym zamiennikiem dla szkoły magii :)
Damian Dibben napisał naprawdę niezłą, wciągającą książkę. Z tym jednym mankamentem, że na starcie celuje w bardzo wąską grupę wiekową, przypuszczalnie gdzieś w okolice 10-12 lat, w porywach do 15. Starsi, a tym bardziej pełnoletni czytelnicy znajdą tu masę niejasności i niedociągnięć, które czynią książkę mocno niedopracowaną i sprawiają wrażenie pisanej na szybko. Mam jednak nadzieję, że wszystkie braki zostaną poprawione i uzupełnione przy okazji drugiej części serii. W znacznej większości przypadków mamy do czynienia z problemami dającymi się łatwo wyjaśnić w ramach wykreowanego uniwersum, a tylko kilka stoi w jawnej sprzeczności.
Czy mamy do czynienia z godnym następcą Harry’ego Pottera? Tego nie mogę stwierdzić po pierwszym tomie. Porównania z pewnością nie są od rzeczy i w odniesieniu do całych siedmiu tomów przewaga leży po stronie pani Rowling. Im bliżej finału trylogii szalka porównania może się przechylać w stronę pana Dibbena, za co mocno trzymam kciuki. A tymczasem, zapraszam do lektury :)
[Recenzja pierwotnie opublikowana na blogu
www.zakladnik-ksiazek.pl]