Wydawca tej książki naprawdę zadał sobie wiele trudu, aby stworzyć okładkę, która skutecznie zniechęci czytelnika do zakupu. Na samej górze czytamy: Komisarz Serge Olovsky. Na dole mniejszym drukiem, obok siebie: Dom z ogrodem tanio sprzedam oraz Świąteczne porządki Geneviève Hibou, a na samym dole: Eliza Veinard. I co tu jest tytułem, który ma mnie zachęcić do lektury? Na co czytelnik ma zwrócić uwagę w tym zalewie informacji, i czy w ogóle jest w stanie zapamiętać którekolwiek spośród obcobrzmiących nazwisk? I jak ma w tym wszystkim wyłowić nazwisko autora? Czy ktoś w wydawnictwie wyobraził sobie, jak potencjalny nabywca zapyta o tę książkę w księgarni, nie łamiąc języka, albo odwrotnie: jeśli gdzieś usłyszy o Żenewiew Ibu, co wpisze do wyszukiwarki, żeby tę książkę odnaleźć?
Okazało się, że Komisarz Serge Olovski, to tytuł cyklu. Cóż to za pomysł, żeby wrzucać coś takiego na okładkę największą czcionką? Aż sprawdziłam kilkanaście innych tytułów serii. No nie, nikt czegoś takiego nie robi.
Ta książka - to w ogóle jakaś hybryda wydawnicza. Składa się z dwóch oddzielnych opowiadań (stąd te dwa tytuły na okładce), z których jedno stanowi 30% treści, a drugie, będące właściwie minipowieścią, całą resztę. To kuriozalna forma, która znów odstrasza czytelnika. Szykujemy się na ciąg krótkich historii, a potem się trafia takie niewiadomoco.
Biorąc pod uwagę, że krótsze opowiadanie jest wprawką, którą bez żadnej straty można by schować do szuflady, a drugie, po kilku zmianach i dodaniu wątków z opowiadania pierwszego mogłoby być całkiem niezłą powieścią, taka niefrasobliwość wydawcy naprawdę zadziwia. No chyba, że wydawnictwu nie zależy na zyskach ze sprzedaży, bo zarabia na autorze, który za publikację książki sam płaci. Tego nie wiem.
Eliza Veinard osadziła akcję swych opowiadań w małym francuskim miasteczku, z dala od cywilizacji, głównymi bohaterami czyniąc emerytowanego komisarza policji o polskich korzeniach Serge’a Olovsky’ego (naprawdę, nie można mu było nadać jakiegoś imienia i nazwiska, którego odmiana sprawiałaby mniej kłopotów recenzentom?) i jego polską przyjaciółkę Ewę Wolny, którzy razem prowadzą małomiasteczkowe, mało skomplikowane śledztwa.
Za nienaganny styl, dojrzały język oraz za kreację głównych bohaterów, należą się autorce duże brawa. Serge i Ewa to postaci, które budzą sympatię. Autorka perfekcyjnie oddaje klimat życia na leniwej, francuskiej prowincji. Jeśli lubicie takie oldschoolowe klimaty, niemal jak z St Mary Mead, na pewno będziecie zachwyceni. Jeżeli jednak będziecie szukali w tej książce równie pasjonujących zagadek, jak te, które rozwiązywała panna Marple, to niestety ich nie znajdziecie. Najsłabszą stroną Elizy Veinard jest bowiem konstruowanie intrygi, a dramaturgia w jej opowiadaniach praktycznie nie istnieje.
W pierwszej historii komisarz od razu wpada na właściwy trop, i w śledztwie tylko potwierdza swoje domysły. Identycznie jest w opowiadaniu drugim: w jednej trzeciej Olovsky się domyśla, kto zabił. Nie znajdziecie tu żadnych zwrotów akcji ani fałszywych tropów. W dwóch trzecich morderca przyznaje się do winy i zagadka zostaje rozwiązana, a cała końcówka, to ponowne wyjaśnianie motywów mordercy, rzucone na tło obyczajowe i tłumaczenie rzeczy, które już dobrze znamy. To, co wydarza się w finale jest tak oczywiste, że nie ma mowy o zaskoczeniu. Takiego rozwoju wypadków można domyślić się już wtedy, gdy morderca przyznaje się do winy.
Już miałam się zabierać do szczegółowego wyjaśnienia, co i dlaczego w tym debiucie nie zagrało, kiedy odkryłam, że kolejna książka Elizy Veinard nie jest już hybrydą, lecz pełnowymiarową powieścią. Z nadzieją, że nie znajdę tam już błędów początkującego pisarza, zabrałam się więc do czytania. Autorka trafiła przecież w moje klimaty, a pierwszą książkę, mimo jej niedociągnięć, przeczytałam z przyjemnością. O zaskakujących wnioskach z tej lektury opowiem jednak następnym razem.