Psycholog i terapeuta, pani Tamara Łuczenko. Czwartek godzina dwudziesta – prezent od mamy na … 35 urodziny. A konkretniej mówiąc – karnet na sześciotygodniowy indywidualny kurs radzenia sobie z emocjami i budowania relacji z innymi. Ów sześciotygodniowy kurs (czyli nic innego, jak prywatne wizyty w gabinecie u terapeuty, gadanie i leżenie na kozetce – oby wygodnej) zamienia się w sześciotygodniowy nowatorski (cóż za górnolotne słowo) projekt dla „poturbowanych” kobiet (bezsilnych puchów marnych). W podtekście jego skuteczności leży – znalezienie drugiej połówki jabłka (szklanka jest zawsze w połowie pełna, ale jabłko zawsze razi swoją połówką, nie wiadomo dlaczego).
U terapeuty ląduje Zola (od Emila Zoli). Korzysta z jego, a raczej jej usług od bagatela trzech lat. Jest trzydziestoośmioletnią kobietą, zapracowaną czasem bardziej niż powinna, po rozwodzie i po nieudanym związku. Samotna ni to rozwódka, ni to panna z kotem w mieszkaniu. Co niedziela chodzi do rodziców na obiadki (bogatej jedynaczce wolno, a nawet wypada) podczas których mamusia ją „żeni”, beszta za samotność i szuka usilnie partnera do życia. Bo kobieta ma mieć pana u boku i ma mieć dzieci i nie może być sama. A Zola, pokorna córeczka, marzy o księciu, który nie byłby poślubiony z przyzwyczajenia (jak to miało miejsce z mężem, obecnym eks), ani z oszustem (zakochana została na lodzie, gdy przyznał się do „lewych” zarobków u kobiet). Zola chciałaby kogoś i nie chciała, szuka i nie szuka, marzy i roi. Twierdzi, że jest tak poturbowana przez mężczyzn (po krótkim małżeństwie i ostatnim pseudo-związku z oszustem internetowym), że coś się w niej „zepsuło” i od trzech lat potrzebuje maglowania tematu u psycholożki (paranoja). W wieku trzydziestu ośmiu lat funduje sobie u owej lekarki kurs dla takich, jak ona, podczas którego ma poznać pana i będzie raj na ziemi i nowe życie w szczęściu.
I oto stoimy przed pensjonatem Olimpia na morzem i dostajemy klucz do pokoju na piątym piętrze. Ale może w tym punkcie skończę o treści, która mnie osobiście mierzi, a której czytanie wywołuje u mnie alergię. Jak terapeutka może zdradzać kursantom (czyli pacjentom – nie oszukujmy się) wszystkie prywatne informacje o sobie? Jak może wchodzić w takie relacje z osobami, które leczy? A osoba Tamary, lekarza Zoli – od trzech lat magluje to samo i nie ma efektów. Jej rozmowy, które opisuje autorka Tetiana Żak to pseudo-naukowa analiza uczuć i blokad wewnętrznych, które po trzech latach terapii można znać na pamięć.
Zanim sięgniesz po „Szkołę uczuć” zapytaj samego siebie, czy lubisz słodycz? Czy uwielbiasz dodawać cukier (w cukrze) do wszystkiego, nawet do rosołu z kury? Czy krainy miodem płynące, to jest to w czym się pławisz? Jeśli – używając nomenklatury terapeutycznej – na każde z pytań odpowiesz twierdząco – bez wahania sięgaj po „Szkołę uczuć”. Ta powieść to właśnie taki wielki, pięciopiętrowy tort (na wzór i podobieństwo pensjonatu nad morzem) z masą piernikowo-malinową, oblany centymetrową warstwą mlecznej czekolady (tworzącej skorupę). Wierzch ozdobiono kuszącymi na biało kostkami cukru. Twoja uczta, aż do przesłodzenia. Ale to nic, jako zakochana w słodyczach kobieta (puch marny bez faceta u boku i garstki dzieci), pałaszujesz do końca. Dużą łyżkę, którą zaczynałaś zmieniasz potem na deserową, ale konsekwentnie jesz do końca. Skutek – pięć kilo więcej, w pasie guzika nie dopinasz i robisz sobie dzień detoksu o głodzie i wodzie (fe). Odczucie przesłodzenia pozostaje i tak. Mnie dopadła jedynie (uf) zgaga. Z lukru zamurowałoby niejednego cukiernika.
„Szkoła uczuć” jest dla tych, co lubują się w romansach pomieszanych z dramatem i psychologią. To jest - według mnie - czytadło dla Pań, które chcą z kimś być, bo tego jednego szukają bezowocnie. Moja niska ocena tego tytułu spowodowana jest tym, że nie czytam i nie lubię takich książek, ale nie wykluczone, że "Szkoła uczuć" zyska sobie fanów.