Płynęliście kiedyś statkiem? Takim prawdziwym, wielkim i po otwartym morzu? Ja nigdy. To znaczy miałam okazję popływać po Bałtyku rejsem wycieczkowym, ale myślę, że to zupełnie co innego niż kilkudniowa wyprawa gdzieś w nieznane. Ze świadomością, że z każdym dniem coraz bardziej oddalam się od lądu i pewnie minie sporo czasu, zanim dotrę do kolejnej ziemi, by znów poczuć stały grunt pod stopami. Powiem szczerze. Pewnie byłabym przerażona tą świadomością. I nie dlatego, że nie potrafię pływać, bo sądzę, że w momencie, gdyby mój statek miał jakiekolwiek kłopoty ta umiejętność na niewiele by mi się zdała. Po prostu wolę czuć kontrolę nad tym co się ze mną dzieje. A na morzu to raczej trudne.
Tym bardziej zainteresowała mnie ta książka. Opowieść o młodym małżeństwie, która w podróż poślubną wyruszyła na długi rejs parowcem. Byli zakochani i bardzo szczęśliwi. Planowali nowe życie w Nowym Yorku, w miejscu, gdzie John miał całą swoją rodzinę. Na statek zabrali wszystkie prezenty ślubne, które otrzymali od bliskich. Cieszyli się sobą i życiem, które stało przed nim otworem. Ale... nie przewidzieli jednego. Potwornego huraganu, który w mgnieniu oka zabrał im wszystko. Statek, którym płynęli - został uszkodzony przez ogromną wichurę i ulewę. Nic nie dało się już zrobić. Woda wlewała się do środka w zastraszającym tempie, a jedynym ratunkiem dla ponad 500 osób znajdujących się na pokładzie była ucieczka... Tylko gdzie uciekać będąc na środku oceanu? Kobietom i dzieciom udało się znaleźć schronienie na statku, który przepływał nieopodal. Jednak mężczyźni... No cóż. Nie pozostało im nic innego, jak chwycić się czegokolwiek i dryfować do momentu, aż przybędzie ratunek. O ile w ogóle jakaś pomoc się zjawi. John trafił właśnie na jedną z tego typu tratew. Nie były one bezpieczne. To po prostu zwykłe stoły, krzesła, drzwi... cokolwiek czego tonący mógłby się chwycić i utrzymać na powierzchni wody. Bez jedzenia, bez wody. Ci luzie nie mieli nawet jak się schronić przed palącym słońcem. Zmęczeni i bezsilni. W takiej sytuacji rozbitkom pozostała jedynie wiara, która topniała wraz z każdą kolejną minutą. Tymczasem nasze Panie podążały w kierunku lądu. Ich podróż również nie była łatwa, choć były w znacznie lepszym położeniu niż ich mężczyźni. Pogrążone w żałobie, nie wiedząc co przyniesie jutro starały się jakoś egzystować. Statek, który je uratował nie był przygotowany na dodatkową setkę pasażerów, więc wkrótce zaczęło brakować również jedzenia. I choć załoga robiła co mogła i starała się ułatwić im tę podróż w jak największym stopniu, nie wyglądało to najlepiej.
Jednak ta książka nie opowiada wyłącznie o Laurze i Johnie. To oczywiście głowni bohaterowie tej powieści, ale nie jedyni. Poznamy tu bowiem jeszcze Micah - czarnoskórego niewolnika, który pełnił służbę na statku ratującym kobiety. Laura szybko zaprzyjaźniła się z nim. Zaimponował jej uczciwością, pracowitością i głęboką wiarą w lepsze jutro. To on, choć zaznał w życiu znacznie więcej bólu i cierpienia - zawsze miał uśmiech na twarzy. On wspierał wszystkich i starał się im w jak największym stopniu pomóc przetrwać trudne chwile. Opiekował się nimi, pamiętał o wszystkim. A nawet gdy zdarzały się mniej przyjemne momenty podróży jego twarz zawsze rozpromieniał wielki uśmiech. Laura była pełna podziwu i pragnęła nauczyć się od tego człowieka takiego postępowania. Ona również chciała być szczęśliwa bez względu na to co ją spotkało.
Na tym skończę moje streszczenie tej powieści. To jak dalej potoczą się losy Laury, Johna i Micah, czy nasza młoda para jeszcze kiedyś się spotka oraz czy nasi bohaterowie odnajdą szczęście - doczytacie już sami. Nie zdradzę także, czy książka ta kończy się happy endem. Będziecie mieli większą niespodziankę :)
Nie ukrywam, że powieść tą przeczytałam dość szybko, choć zdarzały mi się momenty, w których nieco mi się ona dłużyła. Historia ta opisana jest bardzo spokojnie z lekką nutą melancholii. Podczas jej czytania można się wyciszyć, jednak napięcie związane z niepokojem o naszych bohaterów również nie opuszcza nas niemalże do ostatniej strony. Jednak nie jest to tak, że podczas czytania czujemy na rękach gęsią skórkę i nie potrafimy oderwać się od lektury. Ja spokojnie robiłam sobie przerwy wracając do szarej rzeczywistości, by po pewnym czasie znów wrócić "na ocean" i śledzić losy rozbitków. Książka ta jest bowiem interesująca, ale w wielu przypadkach jak dla mnie zbyt przewidywalna. Podczas czytania bez kłopotu domyślałam się co wydarzy się dalej, jak w danej sytuacji zachowa się konkretna osoba i jak skończy się ta cała "przygoda". Nie jest to więc żaden romans, choć jest to powieść o miłości. "Na głębinach" nie jest również książką katastroficzną, choć właśnie takie wydarzenie opisuje. Nie jest sensacją, choć ma w sobie kilka sytuacji, które do tego gatunku świetnie by pasowały. Czym więc jest. Ciekawą historią obyczajową i tyle.
Ważne jest również to, że według informacji na okładce książka ta jest inspirowana prawdziwymi wydarzeniami. Nie wiem czy kiedyś na świecie żył taki właśnie John i Laura, których los próbował tak brutalnie rozdzielić, czy też istniał taki właśnie parowiec SS Vandervere. Nie znalazłam na jego temat żadnych informacji w sieci. Ale świadomość, że nie jest to jedynie fikcja, sprawiły, że wszystkie postacie z książki stały się bardziej realne i jakby takie bliższe.
Podsumowując - powieść "Na głębinach" podobała mi się i uważam, że warto ją Wam polecić. Zatem zapraszam do lektury :)