Dziewiętnastoletnia Feyre jest biedna, zaradna, pokrzywdzona/doświadczona przez życie i świetnie strzela z łuku, którego używa do zapewnienia bytu swojej rodzinie – tak, zgadliście, z zawodu jest bohaterką powieści YA. Gdy podczas polowania zabija fae, zostaje zmuszona do opuszczenia swojej toksycznej rodziny i zamieszkania w niewyobrażalnych luksusach. Po drugiej stronie stołu jadalnego milczkowaty pan rezydencji z niezdejmowalną maską.
„Dwór Cierni i Róż” jest „ok” łamane przez „meh”. Nie jestem fanem stylu autorki, ale poza kilkoma zdaniami unoszącymi brew nie ma co prawda fajerwerków, ale nie ma też urwanych palców. Książka – zwłaszcza pierwsza połowa – płynie dość wolnym tempem, mimo okazjonalnych scen akcji to nie pozycja dla tych, którzy w fantasy chcą jednorożcowych pościgów i ifrytowych wybuchów. Świat jest tłumaczony raczej przez ekspozycję niż pokazywanie, a sam tytuł jako wariacja „Pięknej i Bestii” wypada niezbyt kreatywnie. No i zakończenie, do diabła, jak w przeciągu kilku stron zakończenie napsuło mi przyjemności z lektury.
Główna bohaterka jest okej, podoba mi się jej zafiksowanie na kolorach, generalnie zaradna, a te momenty, w których urywa jej od inteligencji są tak sztuczne (patrz: mimo wyraźnego zakazu pójdę na orgię pełną typów chcących mnie torturować, bo jak tu spać, gdy inni imprezują), że trudno się złościć na samą postać, która jest w tym momencie wycieraczką dla konstruktu fabularnego. Główny amant jest okej, co prawda dość nudnawy, ale hej – generalnie jest miłym gościem, a nie toksycznym, przemocowym głąbem (tak, poprzeczka jest tak nisko). Początkowo ciekawy przyjaciel amanta z biegiem czasu tekturzeje, ale dla równowagi pomniejszy „złol” ze sztampy przechodzi w coś interesującego. Pozytywnie zaskoczył mnie wątek rodzinny, zwłaszcza siostry głównej bohaterki. Naczelna złolka to chichoczący złośliwie rekwizyt będący nie pełnoprawną postacią, tylko pretekstem do rzucania bohaterom kłód pod nogi w postaci niedorzecznych klątw z warunkami złamania rozpisanymi na siedem stron z trzema aneksami czy dziwacznych prób (które same w sobie są spoko, bardzo podobała mi się ta z wajchami, ale jak się weźmie pod uwagę szerszy kontekst i to, co te próby miały właściwie testować… rozwiązanie zadania matematycznego jako dowód na żarliwe uczucie, najlepiej).
Nie przemawia też do mnie za bardzo świat przedstawiony, bo opiera się na dwóch rzeczach, za którymi niespecjalnie przepadam: magii ograniczanej tylko potrzebą chwili, a nie jakimś solidnym systemem zasad (żeby w tym nieograniczeniu autorka jeszcze miała jakąś dziką fantazję) i tworzeniu wspaniałej rasy, której przedstawiciele są w sumie po prostu ludźmi, tylko turbopięknymi, nieśmiertelnymi i żonglującymi skałami. Ale dla mnie ostatecznie największą wadą książki jest romans: nie bardzo kupuję to wielkie uczucie, które wydarzyło się bardziej za kulisami niż na scenie, i jak jeszcze by działało jako świeże, dopiero rozkręcające się zauroczenie, to okej, ale żeby od razu wielkie, gorejące uczucie, dla którego można rozważać zabójstwo? Amant przede wszystkim jest piękny, pokazuje/chowa pazury i jeździ na patrole - to dość mało rozwinięta postać, która nie ma chemii z główną bohaterką (spuśćmy zasłonę milczenia na to, że Feyre ma dziewiętnaście lat, a faeowski książę od kilkuset lat tkwi na etapie trzydziestoicoślatka).
Ale kręcę nosem, co? A w gruncie rzeczy „Dwór cierni i róż” sprawdza się jako fantasy romans. Jest dość nijaki i letni zarówno w wadach, jak i zaletach, ale jak ktoś lubi ten gatunek, to pewnie pochłonie z przyjemnością. Miło się czytało, jednak ostatecznie te ciernie nie są dość ostre, róże zaś przyjemnie, ale jednak blado pachną.
[Recenzja została po raz pierwszy (01.04.2020) opublikowana pod pseudonimem Kazik na LubimyCzytać]