Bydgoszcz, rok 1926; życie toczy się swoim powolnym, swobodnym rytmem. Nie dla wszystkich jednak... aspirant Andrzej Fąferek właśnie dostał informację o znalezieniu ciała młodej dziewczyny na wyspie zwanej Zimnymi Wodami. Od razu wykluczają nieszczęśliwy wypadek czy samobójstwo- powodem tego jest przyczepiony nożem do drzewa list, adresowany do denatki. Dodatkowo wokół ciała sprawca pozostawił żołędzie. Przypadkowe zabójstwo czy może działanie z premedytacją? Trzy lata wcześniej ktoś mordował w niemalże identyczny sposób, acz nie został wtedy ujęty. Jakie są szanse, że po okresie uśpienia ten sam zabójca wrócił do morderczej gry... ?
Aspirant Fąferek wie, że ma coraz mniej czasu; każda kolejna młoda kobieta może stać się nowym celem psychopaty. Ale zrobi wszystko, by temu zapobiec.
Kolejna książka, kolejne morderstwa i nieuchwytny sprawca. Nawet nie wiedziałam, że zgłosiłam się do jej recenzji- przynajmniej sobie tego nie przypominam, ale wiadomo, skleroza mogła mnie zaatakować. Generalnie po opisie owa pozycja jak najbardziej wpisywała się w moje gusta, szczególnie, że rzecz działa się w przeszłości- a moim zdaniem nie ma nic lepszego niż poznawanie ówczesnych metod śledczych na schwytanie oskarżonego. Jak rzecz się miała w przypadku debiutu pani Grosman?
Przeczytałam tę książkę zaledwie kilka dni temu i powiem Wam szczerze, że... mam nicość w głowie. Patrzę na okładkę, pamiętam imię głównego prowadzącego śledztwo, ba, nawet sposób mordowania kobiet, ale... cała reszta jest jakby za mgłą. Przede wszystkim motywy. A bez tego przecież ani rusz. Zresztą, obecnie nie jestem nawet pewna, czy były one na tyle jasne, że czytelnik mógł się ich bez problemu domyślić, czy raczej pozostawały w sferze niedopowiedzeń.
Mam mieszane uczucia co do tej książki. Macie zapewne tak, że po odłożeniu jakieś lektury, gdy mija miesiąc lub dwa patrzycie na jej okładkę i od razu przed oczami stają Wam toczące się w niej wydarzenia? Nawet jeżeli nieostre, to i tak potraficie cokolwiek o niej powiedzieć. W przypadku Mordu na Zimnych Wodach mam odwrotnie- nie wiem, co o niej powiedzieć, choć jak mówiłam przeczytałam ją zaledwie parę dni wcześniej. Nie odnalazłam w niej niczego na tyle nowego/ oryginalnego, by zapadało w pamięć i stało się swoistą kotwicą. Ot, ktoś morduje kobiety, policja go szuka, ale nie ma śladów, etc... Do tego dochodzi również wątek żony pana Fąferka, Katarzyny, która na prośbę znajomej prowadzi własne, odrębne i zupełnie amatorskie śledztwo. Zastanawiam się, po co autorce był potrzebny ten wątek? Żeby urozmaicić fabułę?
Większość tej książki jest zapełniona niepotrzebnymi rzeczami, które tylko przeszkadzają skupić się na wątku właściwym- zabitych kobietach i ich oprawcy. Za dużo gadania, za mało działania. Gdzieniegdzie autorka uraczyła nas także fragmentami prosto z pamiętnika sprawcy, przy czym jak już wspomniałam motywów możemy domyślać się sami- w mniej lub bardziej efektowny sposób.
Mord na Zimnych Wodach raczej nie będzie książką, którą będę wspominać z bijącym z emocji sercem; jest to debiut pani Grosman i liczę, że kolejne jej książki będą o niebo lepsze.