Lisa, główna bohaterka „Aleksandry” Lisy Weeda, przebiega przez granicę między Ukrainą a Ługańską Republiką Ludową, nieuznawanym, sztucznym tworem utworzonym w 2014 roku przez prorosyjskich separatystów. Biegnie przez ziemię siłą wyrwaną Ukrainie, przeciętą widoczną jedynie na mapach kreską, która przedzieliła lasy i pola, a wraz z nimi rodziny i łączące je więzi. Granica nie przecięła jednak pamięci, nie stała się nieprzekraczalnym murem, nie odseparowała tego, co miała odseparować.
Lisa biegnie, goniona strachem przed uzbrojonymi żołnierzami, obserwowana zdziwionym wzrokiem mijanych kobiet i mężczyzn, ciągnących na Ukrainę rzędem wraz z paczkami i pakunkami, na handel, na wymianę, po lepsze życie.
Lisa niesie w ręku cenny dar – wyszywany czarnymi i czerwonymi nićmi kawałek materiału, stuletnie płótno, które podróżowało wraz z babką Lisy, przekraczało europejskie granice, nasiąkało rodzinną legendą, zagubieniem i miłością do ukraińskiej ziemi, dzieliło losy Krasnowów i było niczym księga zapisująca jej dzieje.
Lisa nie przekracza granicy dla rozrywki. Nie idzie za pracą, nie wraca z Ukrainy z handlu warzywami, chlebem, rajstopami, nie niesie ze sobą pary nowych majtek. Nie ucieka do Ługańska i nikogo nie goni. Był to pomysł jej babki, szalonej babki, mówi pogranicznikowi Lisa; płótno ma odbyć ostatnią podróż do domu. Jest bowiem niepełne, niedopisane, tak jak rodzinna historia – nad imieniem Koli ścieg się urywa gdzieś w 2015 roku. Lisa musi przenieść serwetę do Ługańska, by domknąć czas, odnaleźć grób Koli i położyć na nim rodzinny artefakt. Inaczej Kola będzie stracony.
Lisa biegnie. Pokonuje granicę wbrew ostrzeżeniom, wbrew zakazowi. Słowa babki Aleksandry są silniejsze niż obawa przed wojną, na której teren Lisa wraca. Biegnie przez pola pszenicy, nie dostrzegając tablicy z ostrzeżeniem o minach. Przewraca się, a gdy podnosi wzrok, widzi przed sobą Pałac zaginionego Kozaka dońskiego i mieszkającego w nim, zmarłego kilkadziesiąt lat wcześniej prapradziadka, Nikołaja. I tu właśnie zaczyna się prawdziwa i jednocześnie oniryczna opowieść, która prowadzi Czytelnika przez czas i historię, przez lata wielkiego głodu, wojen i kułactwa, nieuczciwych referendów, wysyłek, protestów na Majdanie i narodowego separatyzmu. Lisa przeżywa ponownie dzieje wywiezionej do Holandii Aleksandry, czuje ścisk przerażonych ciał zebranych w pociągowym wagonie, zakupuje ziemniaki w zmrożonej ziemi i chucha w zmarznięte dłonie, zastanawia się, czy inny wykopany dół zakryje maszynę do szycia, drży przed esesmanami, bolszewickimi chłopcami i Ługańskimi bojówkarzami. To właśnie tu, w tej wieży Babel, monumencie radzieckiej siły, Lisa spotka swych zmarłych kuzynów i… Lenina, który zszedł z cokołu.
„Aleksandra” to, jak można przeczytać na okładce, „Ukraińska saga rodzinna”. Pełna wzruszeń i bólu, miłości i troski o losy najbliższych, ludzi przeciętnych i zwykłych, a mimo to tych, których dotknęła i pokiereszowała pisana wielką literą Historia. Nieco mistyczna, zwłaszcza wtedy, gdy na jej kartach pojawia się biały jeleń ze złotą strzałą lub gdy wraz z dziadkiem główna bohaterka wędruję pomiędzy piętrami wyidealizowanego Pałacu Rad, pomnika socjalizmu i Stalina, budynku istniejącego jedynie w jej świadomości, będącego snem na jawie, a jednocześnie grobowcem historii. Napisana w dość specyficzny sposób, wymagająca skupienia i powolnego dawkowania sobie porwanych fabularnie wątków, w czym z pewnością ułatwia drzewo genealogiczne rodziny Krasnowów. „Aleksandra” jest opowieścią o niesprawiedliwości i niemocy maluczkich wobec wichrów historii. O tym, jak ważna jest pamięć, rodzina i tradycja. Zaskakujące może wydać się natomiast, ile w historii Aleksandry i rodziny Krasnowów znaleźć można podobieństw, wspólnych cech pomiędzy losami Ukraińców i Polaków.
Książkę otrzymałem dzięki portalowi Sztukater.pl