Czy można napisać książkę, której blurb okładkowy jest ciekawszy niż sama treść? Można.
Czy można wykreować szesnastoletniego bohatera w taki sposób, że czytającemu wydaje się, że dzieciak ma maksymalnie czternaście lat? Można.
Czy można pisać o poważnych sprawach - więzienie, zabójstwo, molestowanie seksualne, myśli samobójcze - czcionką, która wygląda jak trochę przerobiony Comic Sans? Można.
Zacznijmy może od formy: ,,Potwór'' został skonstruowany na wzór scenariusza filmowego przeplatanego notatkami Steve'a Harmona. I wiecie co? Czytało mi się to źle. Te wszystkie CIĘCIA, PLANY ŚREDNIE, PLANY OGÓLNE, ZBLIŻENIA wytrącały mnie z równowagi, rozrywały dynamikę tekstu i sprawiały, że więcej wysiłku wkładałam w to, żeby wyobrazić sobie jak dana scena wygląda niż w to, co się w niej naprawdę dzieje. A w przypadku książki, której osią fabularną jest proces dotyczący zabójstwa to dość poważny mankament.
No i te nieszczęsne a'la Comic Sansowe notatki nałożone na tło, które miało w zamierzeniu wyglądać jak zeszyt, ale coś nie wyszło, bo strony nie zostały całkowicie zadrukowane i u góry został wolny, biały margines. W przypadku e-booka zostało to o wiele lepiej rozwiązane, bo za pomocą najzwyklejszej na świecie kursywy.
W książce pojawiały się też czarno-białe zdjęcia (kadry z filmu?) i rysunki. W dość losowych momentach, z dramatycznymi podpisami w rodzaju ,,co myślał? co widział?''. Nie wiem, kto podjął decyzję o tym, żeby je tam umieścić i nie wiem, co wtedy myślał, ale wiem jedno - nie pasują.
Fabuła - wbrew temu, co obiecywał mi blurb, a obiecywał ,,bycie pionkiem w rękach systemu zaśmieconego cynicznymi autorytetami i pozbawionymi skrupułów więźniami, którzy zrobią wszystko, aby skrócić własne wyroki'' - jest prosta jak budowa cepa. Oto jest Steve i są jego znajomi z podwórka. Ktoś napadł na sklep pana Nesbitta, ukradł pieniądze z kasy, papierosy z półki i zabił starszego, ciężko pracującego na chleb swój powszedni mężczyznę. Zbrodni dokonano przy użyciu pistoletu ofiary. I żodyn, powiadam Wam, żodyn nie pomyślał o tym, że zabójca zostawił na pistolecie swoje odciski palców, tylko wszyscy przerzucali się tekstami w stylu ,,ej, ale on to zrobił!''.
No ale dobrze. Przypuśćmy, że nie dało się zabezpieczyć tych odcisków palców, policja zrobiła co mogła, ale życie to nie CSI i po prostu nie dało się zabezpieczyć narzędzia zbrodni, i koniec, trzeba przyjąć to do wiadomości i żyć dalej.
Steve miał ,,myśleć o tym, kim jest i gdzie może spędzić resztę życia''. No i w sumie myślał, ale jego przemyślenia naprawdę odpowiadają bardziej czternastolatkowi, niż szesnastolatkowi. Bo jako szesnastolatek młody Harmon wypada fałszywie - jest taki naiwny, mięciutki, grzeczny, kochany i delikatny (a przy tym jest dzieciakiem z Harlemu i ma wśród znajomych członków gangu, jak Osvaldo), że aż trudno w to uwierzyć. Może taki miał być, żeby przekonać czytelnika, że nie miał nic wspólnego z tym napadem (bo w tej książce nic nie jest powiedziane wprost i do końca), ale dla mnie był kompletnie niewiarygodny.
Sam proces, a właściwie jego opis, też nie wniósł nic specjalnego do mojego życia. Sędzia działał na zasadzie ,,hej, jest ładna pogoda, to co? zrobimy przerwę, zjemy lunch z rodziną i widzimy się jutro, okej?''; oskarżycielka była (jakżeby inaczej) zimną suczą, która za wszelką cenę chciała pogrążyć Steve'a, obrońca Kinga (tego, który strzelał) był cynicznym adwokatem, ale my przecież lubimy cynicznych adwokatów, bo skąd bierze się sympatia dla Chyłki?; a obrończyni Steve'a była młodą, miłą, idealistyczną kobietą, która chciała dla swojego klienta jak najlepiej.
Czyli standard i nic ponad to.
Rozumiem, co autor chciał przekazać za pomocą tej książki, co chciał pokazać. I nie wiem, może amerykańscy szesnastolatkowie są bardziej niewinni i delikatni, niż ich polscy odpowiednicy, ale tutaj absolutnie nikogo nie zdziwi w tym wieku fakt, że są osoby, które bezczelnie kłamią tylko po to, żeby poprawić swoje położenie, wydać się kimś lepszym czy bardziej popularnym.
Czy Steve był w stanie opowiedzieć kim jest i jaka jest prawda? Nie. Moim zdaniem nie.