"Małżeństwo ze snu" to drugi tom serii "Rokesby", będącej prequelem zyskujących dzięki Netflixowi popularność "Bridgertonów". Po obejrzeniu serialu i przeczytaniu kilku tomów "Bridgertonów" z ciekawością sięgnęłam po kolejną książkę Julii Quinn, tym razem osadzoną w amerykańskiej rzeczywistości. Nie zawiodłam się, a nawet mogę stwierdzić, że była to najlepsza książka autorki jaką miałam okazję przeczytać.
Akcja książki rozpoczyna się w Anglii, gdzie Cecilia mierzy się ze śmiercią ojca oraz natrętnym kuzynem. Któregoś dnia otrzymuje jednak list, w którym jasno napisano, że jej brat, będący kapitanem brytyjskim na misji w Ameryce Północnej, został ranny. Dlatego Cecilia, motywowana troską o brata i chęcią ucieczki od otaczającej ją rzeczywistości, przeprawia się przez Atlantyk by odnaleźć brata. Na miejscu jednak okazuje się, że jej brat zaginął, a ona by go odnaleźć musi udawać żonę niczego nieświadomego przyjaciela - kapitana Rokesby'ego.
Muszę przyznać, że książka mnie wciągnęła. Chodziłam z nią wszędzie by mając chwilę przerwy móc kontynuować czytanie. Do głównych atutów książki można zaliczyć storytelling i oddanie realiów czasów, w których toczy się akcja, a także opis stanu emocjonalnego i rozterek głównych bohaterów. Zarówno Cecilia, jak Edward Rokesby, mimo natłoku myśli musieli zachować zewnętrzny spokój. Dlatego tym bardziej istotne było umiejętne przekazanie tego co dzieje się w ich głowach tak, aby czytelnik w pełni mógł zrozmieć postaci.
Wartą wspomnienia jest również dynamika głównej bohaterki. Cecilia zdecydowanie nie jest damą w opałach. Jest bardzo rzeczywistą postacią, która wyróżnia się pomysłowością i zaradnością, ale też niezwykłą wrażliwością. Mimo, że chce i stara się postępować właściwie to popełnia błędy, a czytelnik może je zrozumieć i się z nimi w pewien sposób utożsamić. Coraz bardziej zagłębiając się w historię coraz bardziej liczyłam na to, że Cecilii uda się urzeczywistnić małżeńśtwo, w którym się znalazła.
Jednakże, mimo wielu atutów książki znalazło się w niej również kilka aspektów, które mi się nie spodobały.
- Autorka słynie z romansów historycznych i oczywiście do tej kategorii zaliczana jest również seria "Rokesby". W książce akcja rozpoczyna się w 1779 roku (XVIII wiek) i trwa kilka miesięcy. Nie brakuje nawiązań do charakterystycznych dla czasów wojny o niepodległość Stanów Zjednoczonych wydarzeń - pojawia się Jerzy Waszyngton, Kongres Kontynentalny, imigranci z Europy, a także niewolnicy uciekający ze stanów na Południu. Jednak mimo to, w książce pojawiło się określenie la petite mort (franc. "mała śmierć"), którego pierwsze zarejestrowane użycie w kontekście erotycznym datuje się na ponad 100 lat później (XIX wiek).
- W książce znalazło się kilka fragmentów, w których zatrzymałam się ze względu na tłumaczenie. Jak się okazało nazwa karczmy może przysporzyć problemów, a przyjęta strategia (w moim mniemaniu) może zakończyć się średnim efektem. Nazwa karczmy nie została przetłumaczona, po to by kilka rozdziałów później odnaleźć bohaterów książki żartujących z możliwych (przetłumaczonych w tekście) jej wariancji oraz przypis tłumaczący oryginalną nazwę. W moim odczuciu ten zabieg nie przyniósł dobrego efektu, a jedynie wrażenie niekonsekwencji.
Mimo kilku "wad", czytanie było samą przyjemnością, a recenzja w zasadzie napisała się sama. "Małżeństwo ze snu" to dla mnie jedna z książek, które z pewnością znajdą się na mojej top liście roku. Mam wielką nadzieję, że seria "Rokesby" również doczeka się swojej ekranizacji.
Książkę otrzymałam z Klubu Recenzenta.