Nazwisko Igora Newerlego tkwi w mojej pamięci za sprawą „Pamiątki z Celulozy”, która stała na półce z książkami w moim domu rodzinnym, a że półka ta nie była szczególnie bogata, tym bardziej dziwi mnie obecność na niej powieści autora niekoniecznie popularnego, nie mieszczącego się w kanonie lektur szkolnych. Pamiętam też, że jako nieopierzona czytelniczka próbowałam poradzić sobie z tą powieścią, jednak nie zdołałam. Jednakże po przeczytaniu „Wzgórza błękitnego snu” tego autora, ponownie przychylniej spojrzę na półkę z książkami u rodziców, bo pokazał mi świat piękny, surowy, dziewiczy i szlachetny, a tym samym zaciekawił swoją twórczością.
Bardziej obeznani czytelnicy twierdzą, że Igor Newerly w miarę upływu czasu pisał coraz lepiej, a „Wzgórze błękitnego snu” to jego ostatni utwór. Opowiada o losach Bronisława Najdarowskiego, który w 1910 roku, po czterech latach katorgi, rozpoczyna karę wiecznego osiedlenia na Syberii. Trafia do wioski na końcu świata, gdzie zaczyna uczyć dzieci gospodarzy sztuki czytania i pisania, a potem zdobywa umiejętności myśliwego. W tym właśnie zajęciu odnajduje się znakomicie dzięki przyjaciołom oraz wsparciu mentora i nauczyciela, traktującego go jak syna. W międzyczasie dowiadujemy się o losach innych zesłańców, powodach, dla których znaleźli się w tym nieprzyjaznym miejscu oraz sposobach, w jakich radzili sobie z rzeczywistością.
„Wzgórze błękitnego snu” dla mnie jest powieścią nieco awanturniczą i przygodową. Losy Bronisława są naprawdę niezwykłe – trafia do wioski, gdzie zyskuje przyjaźń wielu mieszkańców, przez Mikołaja, który uczy go sztuki myśliwskiej, traktowany jest jak syn, a nawet przyszły zięć. Spędza z nim na zupełnym odludziu czas, w którym uczy go polowania na zwierzęta futerkowe, za które zdobywa bajeczne pieniądze. W międzyczasie pomaga pewnej kobiecie uciec za granicę, przewożąc ją w ukryciu setki kilometrów, broniąc przed atakiem wilków, ratując z rąk rzezimieszków młodego Żyda, który odpłaca mu opieką w czasie choroby, przyjmuje pod swój dach uciekiniera z obozu pracy oraz wyciąga z nędzy buriacką rodzinę. Odnajduje też miłość swojego życia, z którą potrafi porozumieć się bez słów.
Czytałam tą książkę bardzo długo i choć momentami dłużyła się okropnie, to nie mogłam jej porzucić, ciągle ciekawa, co będzie dalej. Losy Bronisława, jak każde inne życie, toczyły się od wzlotu do upadku, jednak z wszystkich problemów wychodził obronną ręką, bo póki kierował się szlachetnością i dobrocią, nic złego go nie spotkało. W stylu autora można wyczuć pewną niewspółczesność, choć książka została po raz pierwszy wydana w 1986 roku, więc nie tak dawno (przynajmniej dla mnie). Wielką rolę w życiu bohatera odgrywa przyroda, która nie należy do przyjaznych, bo i siarczyste mrozy, i niebezpieczne spotkania z drapieżnikami, z drugiej jednak strony dzięki niej, a także pracy własnych rąk, bohater zbudował sobie w tych leśnych ostępach szczęśliwe życie, w którym naprawdę niczego nie brakowało – przyjaźni, miłości, zawodowego spełnienia, tradycyjnych spotkań w gronie najbliższych.
Syberia interesowała mnie od dawna, więc nie jest dla mnie odkryciem, że mimo iż w powszechnej świadomości występuje jako synonim piekła, dla wielu ludzi stała się dobrym, choć trudnym miejscem do życia. W czasach carskich nie była miejscem kaźni, ale całkiem przyzwoitej egzystencji, o czym też warto pamiętać.
Określając tą lekturę w kilku słowach muszę przyznać, że mam mieszane uczucia, bo książka jest wymagająca, jednak zajmująca, angażująca. Wymaga skupienia, więc trudno ją czytać w pociągu, ale warto poświęcić jej czas. Losy Bronisława są pełne zwrotów akcji, pełne przygód, bliskość przyrody, która wdziera się w życie bohaterów, czasem brutalnie, a czasami łagodnie i mądrze, daje im warunki do wygodnego, nawet bezpiecznego życia. Sielankę zakłócają tylko źli ludzie, którzy pragną nieuczciwie się dorobić. I choć główny bohater ostatecznie wraca do Polski, to mam wrażenie, ze na Syberii żyło mu się dostatniej i szczęśliwiej.