Z Muñozem Moliną nie do końca mi po drodze. Mam wrażenie, że to autor lubiący patrzeć, jak robi literaturę, tak jak niektórzy lubią wsłuchiwać się w dźwięk własnego głosu. Nad "Beatus ille" męczyłam się okrutnie, bo pisarz nie oszczędził nam ani słowa nawet w chwili, gdy tajemnica już została wyjaśniona. Książce "Jak przemijający cień" też nie zaszkodziłaby większa oszczędność znaków. A jednak wsiąkłam i podążałam za autorem w jego literacką podróż.
Opis książki sugeruje, że jest to powieść, ale co do jej przynależności gatunkowej mam najwięcej wątpliwości. Esej, reportaż, opis podróży, autobiografia, autoanaliza i analiza psychologiczna - jest tu wszystkiego po trochu, materii powieściowej za to praktycznie brak. Ani tu akcji, ani rozbudowanej narracji, fabuła szczątkowa (a jej wynik z góry znany), jest jedynie charakterystyka postaci, sprawozdanie z działań i opis stanów ducha.
Trzy wątki łączy jedno miejsce - Lizbona. Miasto, które początkujący pisarz, Antonio Muñoz Molina, odwiedza na przełomie 1986 i 1987 roku, by zebrać materiały do powieści. "Zima w Lizbonie" stanie się bestsellerem i z dorywczo piszącego urzędnika przemieni go w zawodowego pisarza. I to samo miasto, odwiedzone przez niego dwadzieścia sześć lat później, w zupełnie innej sytuacji zawodowej i osobistej. Trzecim wątkiem jest kilkudniowy pobyt w Lizbonie Jamesa Earla Raya, zabójcy Martina Luthera Kinga, który z portugalskiej stolicy zamierzał umknąć do Angoli.
Autor, wykorzystując istniejące materiały na temat Raya, usiłuje wniknąć w psychikę zabójcy, odtworzyć jego możliwe reakcje wobec obcego miasta i ludzi posługujących się niezrozumiałym dla niego językiem. Przypomina jego przeszłość, kreśli prawdopodobne projekty i plany. Co ciekawe, całkowicie umyka w jego opisie motyw zabójstwa - tak, jakby sam sprawca nie do końca rozumiał swe działania. Równolegle opisywany jest krótki pobyt młodego pisarza w Lizbonie i jego gorączkowe poszukiwanie motywów i tła do wymyślonych już scen. I rzut oka na tę młodzieńczą (choć młodzieńcem już wówczas nie był) gorączkę z perspektywy dojrzałego mężczyzny, znającego już wydarzenia następnych lat. I oto ten młody pisarz jawi się jego starszej wersji jako osoba równie niezrozumiała i odległa jak uciekający zabójca.
Spotykamy w tej niby-powieści opisy Lizbony, ale jest to Lizbona fikcyjna, ze snów, cieni i literackich wyobrażeń. Jakiś pomnik anonimowego króla zanieczyszczony przez gołębie na placu, który istnieje, ale zdaje się wymyślony, zamknięty hotel, w którym nocował Ray, fragmenty ulic, dachy, widoki z pełznącego przez Lizbonę tramwaju. Nigdy nie zobaczone bezpośrednio, zawsze zamazane przez literaturę, która wdziera się między człowieka i jego doświadczenie, ale bez której żaden opis doświadczenia nie jest możliwy. I akcja, która głównie dzieje się w głowach, oprócz tej kluczowej chwili, gdy James Earl Ray naciska spust i zabija stojącego na balkonie motelu mężczyznę.
Nie wiem, czy lubię to, co zrobił Muñoz Molina z historią zabójstwa Kinga i z własną historią, ale przeczytałam do końca z tym dziwnym wrażeniem, jakie mamy, gdy czytamy książki w jakiś sposób ważne.