Zamknijcie oczy i wyobraźcie to sobie: zbiera się drużyna, w której skład wchodzą elf, mag i troll. Jeden z tajemniczą i burzliwą przeszłością, drugi ze zwęgloną skórą, pod którą tli się ogień, a trzeci… radosny niczym dziecko, choć o zdecydowanie bardziej imponującym wzroście. Co wyjdzie z tej wyprawy i dlaczego odbywa się w niekoniecznie dobranym składzie?
Elf Yasper Virgill Varetros zwany Lepkim to złodziej z zawodu. Pragnie jednak odmienić swą dolę i dorobić się na tyle, by móc wieść spokojne, dostatnie życie. Otrzymuje wtedy propozycję nie do odrzucenia — ma udać się do Eldurinu, by odbić królewnę z łap niebezpiecznych i mrożących krew w żyłach smoków. Królewna ta bowiem jest wybrańcem, Dzieckiem Ognia, które połączyć się ma z Dzieckiem Wody, by… tego dowiecie się oczywiście z książki! W wyprawie elfowi towarzyszy mag Darai — władający mocą ziemi, który po poprzedniej bitwie ze smokami jest niemal zupełnie poparzony,a jego oparzeliny nie goją się, lecz wciąż się odnawiają — oraz uroczy (tak, uroczy!) troll Ugi, olbrzym o gołębim sercu, który jednak nie boi się podnieść na innych pięści. Wspólnie przemierzają wielką wodę (a ponieważ trolle wody się boją, prowadzi to do nieoczekiwanych zdarzeń), walczą z hybrydami i zacieśniają znajomość (aczkolwiek robią to niechętnie).
Styl autora jest bardzo lekki, pełen humoru i, o dziwo, dobrze wyważonych przekleństw — zazwyczaj za nimi nie przepadam, tutaj jednak nie były przesadzone, a jedynie dodawały poszczególnym scenom polotu. W końcu słyszał ktoś kiedyś o marynarzu, który by nie przeklinał? Albo o wielkim trollu mówiącym „o psia kostka”? Akcja toczy się wartko, ale czytelnik nie ma wrażenia, że cokolwiek dzieje się zbyt szybko — bo jest w niej czas na chwilę rozmowy, wspomnień czy żartów.
Świat wykreowany jest w sposób prosty, ale dzięki temu staje się przejrzysty — choć na nazwach można połamać sobie język. Czasami brakowało mi jakiejś mapki, aby móc odnieść podróże ferajny do przestrzeni, w której się odbywały, może jednak zostanie to naprawione w drugiej części. Zdarzyło się również kilka wpadek językowych, takich jak źle zastosowane słowo (np. „fiokować się” nie oznacza „perfumować się”), ale uważam, że można na to przymknąć oko, ponieważ nie wpłynęło to negatywnie na mój odbiór treści jako całości.
Z czworga głównych bohaterów (bo oprócz ekipy do zadań specjalnych śledzimy również kroki księżniczki) moje serce zdecydowanie skradł Ugi — swym hartem ducha, poczuciem humoru i niezłomnością działań. Drugie miejsce zajął elf i niesamowicie ciekawi mnie, dlaczego musi nosić maskę zakrywającą połowę twarzy. Na to jednak przyjdzie nam jeszcze poczekać. A po drastycznym zakończeniu… mogłam tylko wydać z siebie krótkie: „ach!”.
Jeśli nie oczekujecie nowości, gdy chodzi o rasy czy świat, ale za to cenicie sobie akcję, przygody, humor i lekkość opowieści, śmiało sięgajcie po „Smoczy szlak. Wejście” Leszka Bigosa. Ja już chcę dokładkę!
Na zakończenie podzielę się następującym cytatem z powieści, który idealnie odzwierciedla styl autora i całej książki: „Wszystko, co u orków kręci się wokół wojny, działa jak należy. Całe szczęście skupiają się głównie na wyrzynaniu się nawzajem. Wyobraźcie sobie, że orki mają rasy! I to kilka! I tak tłuką się już od wieków, cholera wie z jakiego powodu, bo dla mnie wszystkie te plugastwa wyglądają tak samo”.
Książka otrzymana dzięki Klubowi Recenzenta Smocze Języki grupy
Książki Fantasy.