"Lepiej, aby dziesięciu winnych uniknęło kary, niżby jeden niewinny miał cierpieć." Słowa sędziego angielskiego sądu królewskiego, Williama Blackstone'a, mogą posłużyć tej historii jako motto.
To co doświadczyło rodziny Crosswhite'ów na początku lat dziewięćdziesiątych XX wieku staje się tragedią w dużo szerszym aspekcie niż osobistym dla rodziny. Całe miasto żyje zaginięciem nastoletniej Sary i każdy pragnie pomóc w schwytaniu winnego. Pomoc przychodzi ze strony świadka, który coś widział feralnej deszczowej nocy, ale dlaczego dowody nie przekonują Tracy, siostry zaginionej? Z pewnością Edmund House idealnie nadaje się na podejrzanego ze względu na swą przeszłość karanego już za przestępstwa seksualne, ale ten nie zamierza niczego ułatwiać policji. To wszystko to już historia, bo House zostaje skazany na dożywocie za zamordowanie Sary, chociaż nie odnaleziono zwłok.
Tracy powoli traci bliskich, gdy matka umiera, ojciec popełnia samobójstwo, a jej małżeństwo przestaje istnieć zostaje tylko praca w policji, w służbie innym, a przy okazji dalej zbiera materiały w prywatnej sprawie. I następuje przełom! Odnaleziono szczątki siostry, pojawia się też kolega z dawnych lat, który pomoże jej w wyjaśnieniu i ostatecznym zamknięciu bolesnej historii.
Druga część to przede wszystkim postępowanie sądowe mające ewentualnie oczyścić podejrzanego Edmunda House'a o morderstwo Sary Crosswhite ze względu na mataczenia w kwestii dowodów, niedokładne przestrzeganie proceduralnych aspektów względem wyjaśnienia szczegółów zeznań świadków jakie miało miejsce w pierwotnym postępowaniu. Te nieścisłości ciążą Tracy przez dwadzieścia lat i nie dają spokoju pomimo odnalezienia ciała siostry. Wciąż zastanawia się, czy aby na pewno właściwa osoba odsiaduje wyrok.
Po ogłoszeniu werdyktu emocje powinny opaść, wszystko na spokojnie potoczyć się ku finałowi tej dramatycznej opowieści, a dzieje się coś odwrotnego. To dopiero wtedy przeżywamy rollercoaster zdarzeń. Po wyważonej akcji wydaje się to być nieco za późno na takie pobudzenie czytelnika, ale inaczej historia nie byłaby pełna i czytelnik miałby uczucie, że coś tu nie gra. Przecież nikt nie chciałby się zastanawiać, tak jak główna bohaterka przez kolejne lata, co tam zaszło, dlaczego tak i jaki to miało sens.
"Grób mojej siostry" to poprawnie poprowadzona akcja, sprawna narracja, w której dzieje się tyle ile wypada, nie ma przesady, aczkolwiek dostrzegam metodę powielania zdarzeń, odtwarzanie po raz kolejny schematu uprowadzenia i przetrzymywania ofiary. To już naprawdę było i odczuwa się inspirację podobnymi historiami, a za mało w tym samego Dugoniego.
Przyznam, że perypetie między dwojgiem przyjaciół odebrałam bez większych emocji. Opisane sztampowo, właściwie nie mogło wydarzyć się inaczej i zapamiętam jako przeciętny wypełniacz fabuły. Samą Tracy odbieram jako przeciętną postać, żeby nie nazwać jej nijaką. Niby sobie ze wszystkim radzi, jest pokazana jako ta silna policjantka, która ma na pieńku ze zwierzchnikiem, ale jest lubiana w zespole. Jej życie prywatne nie istnieje, jak u wielu śledczych. Przy charakterystyce innych postaci Autor bardziej się postarał i nadał im determinujące cechy, odróżniające poszczególnych uczestników zdarzeń od siebie, także nikogo nie pomylimy w treści, nie będziemy sięgać wstecz dla przypomnienia, a do tego będziemy mieć zdecydowane stanowisko w ocenie.
Natomiast, to co warte podkreślenia to to, że Dugoni zasiewa ziarenko niepokoju względem tego jakoby nie każdy podejrzany i skazany może okazać się tym właściwym. A wtedy co ze sprawiedliwością? Co z karą za przewinienia? Co z człowiekiem, który dopuścił się jakiejkolwiek zbrodni, a który nadal wolno chodzi po ulicach?
W przypadku tej lektury, gdzie mamy do czynienia z pierwszym tomem cyklu powiem: "sprawdzam!", bo zamierzam sięgnąć po kolejny, żeby się upewnić, czy może być lepiej, czy Autor wart poświęcenia uwagi.