Jestem sobą. Dzieckiem swoich rodziców, dzieckiem pełnym genów i cech tych, którzy wydali mnie na świat, którzy mnie stworzyli, ulepili z miłości. Teraz to ja, wypełniona dorastającą w moim wnętrzu miłością, szukam. Szukam tego jednego. Wybranego. „Wyciągam dłoń”, nieśmiało muskam świat dotychczas nieznany. Otwieram okno i patrzę w gwiazdy, by z nimi przy duszy uczyć się miłości.
Zaspana jeszcze lecz z uśmiechem na jędrnych wargach chcę wędrować daleko. Chcę „magnesem swoim wewnętrznym przyciągnąć jego postać”, łamać jego opór. Nie chcę być sama. Jest okres we mnie samej, że sama boję się być. I nie jestem. Mój umysł obsiadły motyle. Jestem zakochana, czyli inna. Każda bańka brzasku pęka przy dotknięciu jego dłoni. Ale gdy zaspana powoli otwieram oczy wiem, że to życie, jakie mi się trafiło jest tym, jakie zawsze chciałam mieć.
Ale potem czekam.
Nie ma go tuż obok. Odszedł, zmienił czas. Smutne wieczory spędzane w fotelu, długie godziny czekania na telefon, który milczy. Tęsknota, cisza w duszy. Odciśnięte ślady przez jego uczucia, które zabrał odchodząc. Pustka. Szepczesz i wołasz, rzucasz zaklęcia, by wrócił lecz...nic. Wspomnienia falą zalewają ciało i falą odpływają. Stoisz samotnie z wypłukanym przez łzy sercem, stopami w mokrym piasku i krzykiem nad głową. Słone łzy mrozi zimny wiatr. Nowa ty wracasz do pustego domu, bo to dowód, że „nowe życie rozpoczynasz” lecz... wszędzie brak szczęścia. Zegar spowolniony, myśli gęste jak błoto.
Nowy start?
I w tym miejscu wiersze Elizy Falkiewicz nagle ewoluują w kierunku świętości – Boga i Aniołów. Wydaje się, że to ucieczka od bólu i źle ulokowanej miłości, lecz to tylko pozorne złudzenie. Teraz pojawia się bowiem nadzieja i wiara. Bo skrzydła Aniołów koją zziębnięte ciało, dają iskrę przekonania, że jest droga dalszego życia. Że jest sens bycia człowiekiem. I nawet jeśli wszystko obraca się w proch, a człowiek rzucony w nicość bezradnie wyciąga ręce i szuka pomocy, która znikąd nie nadchodzi, nawet wtedy... Boża troska daje grunt pod stopami. Prostujesz plecy, uśmiechasz się i zawierzasz... co? Siebie? Jego?
Czy może całe życie swe?
Otwierasz oko, wdychasz powietrze, jakie wkrada się w twoje wnętrze i rozpiera cię całą, całą do bólu.
„Lekcje miłości” przypominają mi drogę, jaką przejść musi każda z nas. Od zauroczenia, po rozgrzaną miłością pościel i poranną kawę obok niego, do gorzkiej samotności i niekończących się rozlanych czernią wieczorów czekania. W tych wierszach jest dusza kobiety. Cała prawda o poszukiwaniu u dojrzewaniu, o poznawaniu siebie. Wiersze Falkiewicz są pełne treści, sensu, zadumy, ale i bólu przetykanego radością. Czytasz i zatrzymujesz się, interpretujesz wedle siebie i własnych doświadczeń. Malujesz scenerię wypływającą z poezji, umiejscawiasz w niej siebie i patrzysz oczyma wokoło. Te wiersze trzeba czytać, przystawać, hamować wszystko w sobie i trawić. Banalne? Nie. Absolutnie. Miłość to temat wysokiego ryzyka, może zostać wyśmiany lub pominięty, ale tu autorka osiągnęła efekt wspaniały. Te wiersze jakby płyną poruszane lekką bryzą. To cały obraz uczuć i tego, co się dzieje pod ich wpływem. Ta poezja, na pozór banalna, to lustro nas. Stajesz, zerkasz bojąc się odbicia i nagle widzisz. Łzy? Pustą szklankę po mocnym alkoholu? A może widzisz nową siebie, nowe dziecko w tobie, które doprasza się ciepła?
Poezja Falkiewicz to niebanalna gra słów
#agaKUSIczyta