Ileż samozaparcia i nerwów kosztowało mnie czytanie tych wypocin, wiem tylko ja. Już po kilkunastu pierwszych stronach miałam chęć porzucić ten pseudo reportaż i wystawić negatywną ocenę. Uważam, że nie powinno się pisać źle o książce bez przeczytania jej do końca, więc grzęzłam dalej w mule manipulacji. Z każdą kolejną stroną moja opinia o dziele stawała się coraz gorsza, przekroczyła granice mojej odporności czytelniczej, prowokując wybuch wściekłości. Wymęczyłam się i przeczytałam od deski do deski wraz z przypisami. Potoczny, a nawet prostacki, styl przejęłam od autorki... Podobnie jak cyniczny wydźwięk wypowiedzi, co zapewne będzie widoczne poniżej.
O sprawie zamordowanej i oskórowanej Kasi, studentki z Krakowa, dowiedziałam się przypadkiem, z pół roku temu. Nie zagłębiałam się w doniesienia prasowe, nie miałam uprzedzeń. Dopiero podczas czytania "Kryptonimu Skóra" weryfikowałam informacje.
Książce bliżej do biografii, sagi rodzinnej niż do reportażu. Niemal w całości poświęcona jest rodzinie Janczewskich. Józef Janczewski, poeta, znana persona krakowskich artystów, ojciec Roberta od lat stara się oczyścić z zarzutów swojego syna, który kilka miesięcy temu usłyszał wyrok dożywocia. Na łamach portalu
krakow.naszemiasto.pl ukazał się bardzo podobny artykuł, wywiad z Józefem. Reportaż Moniki Góry jest jakby jego rozbudowaną, stronniczą i pozbawioną logiki wersją. Pod koniec miałam już nieodparte wrażenie, że książka to "artykuł sponsorowany".
Na początkowych stronach czytelnik znajdzie wzmiankę o tym, jak, w listopadzie 1998 roku, zostało zgłoszone zaginięcie Kasi oraz w jakich okolicznościach miesiąc później zostały znalezione jej szczątki. Do zatrzymania Roberta doszło dopiero w 2017, choć od początku znajdował się w kręgu podejrzanych. Na kolejnych stronach opisane jest drzewo genealogiczne Janczewskich. Do czego czytelnikowi informacje o życiu, dobytku i osobowości dziadka Roberta? Nawet jeśli bił wnuka w dzieciństwie, to czy można tym tłumaczyć jego późniejsze zachowanie? Według tej logiki to większość osób urodzonych, jak ojciec Roberta, na początku lat czterdziestych powinno być mordercami, psychopatami, sadystami, zwyrodnialcami, bestiami. To oni byli wychowani "twardą" ręką.
Choć Janczewscy chcieliby uchodzić za arystokratów, to sposób wypowiedzi mają bardzo prosty, wręcz prymitywny. Tydzień po aresztowaniu Roberta zostało przeprowadzone przeszukanie mieszkania. Matka jest straumatyzowana, bo policjanci długo trzymali ją na przesłuchaniu, za późno dostarczyli jej majtki, a "biustniki" były za małe...
Podobnie pamięta przeszukanie ojciec. "Policjanci wchodzą w butach na dywany. Ciągną wielkie maszyny." Naprawdę po aresztowaniu syna zwracał uwagę na dywany?! Józef miał też pretensje do policjantów za zerwanie drogiej tapety oraz martwił się o zamknięte w skrzynce na listy rachunki.
Kobieta, którą stalkował Robert zeznawała na jego niekorzyść. Komentarz ojca Roberta - mściła się, a Robert nic złego nie robił. Podobała mu się, więc się zaangażował i zabiegał.
Robert nie wypowiadał się tak pochlebnie o rodzicach. Z relacji nauczyciela Roberta wynika, że matka miała kochanka, a ojca się bał. "To wariat. Nóż w plecy mi wbije przez sen i co zrobię?". W reportaż wplecione są też listy z więzienia. Robert użala się w nich jak mu niedobrze w więzieniu, jaki jest nieszczęśliwy, w ciągłej depresji, jak nie może się modlić przez hałasy, jak za nimi tęskni. Listy są cenzurowane, ale autorki nie dziwi ta zmiana zachowania Roberta do rodziców.
Trzy lata po wyłowieniu skóry ukazał się tomik wierszy ojca Roberta, na którego okładce znalazła się zakrwawiona kobieta z niemal identycznie obciętymi rękami i nogami. Tłumaczenie autora, że to obraz rumuńskiego malarza Sándor Gábori "Álom" jest prawdą. Każdy kij ma dwa końce, ale autorka widziała tylko jeden. Podejrzewała, że obraz był zainspirowany zbrodnią, ale podejrzenia poszły w niepamięć, gdy potwierdziła, że obraz został namalowany wcześniej. A czy zbrodnia nie mogła być zainspirowana obrazem? Autorce reportażu takie rozwiązanie nie przyszło do głowy.
Ciężko odseparować mi emocje od chłodnej oceny tego reportażu. Od pierwszych stron miałam uczucie, że została skazana właściwa osoba. Portret psychologiczny przedstawiony w powieści idealnie pasuje do seryjnego mordercy, choć sam skazany nim nie jest lub nie zdążył nim zostać.
Nie odczułam, by książka była rzetelnym reportażem. Autorka pozbierała zapiski, reportaże telewizyjne i artykuły dziennikarskie z często mało wiarygodnych, a nawet plotkarskich źródeł. Z nich bardzo łatwo odgadnąć personalia osób, które w książce zostały utajnione jak Leszka L. Na prośbę jednej z nielicznych rozmówczyń jej imię zostaje zmienione na Barbara. Wśród tych wszystkich Barbar pada imię Zofia. Jeśli autorka ujawniła prawdziwe imię osoby, która zdecydowała się z nią porozmawiać, to jest to żenujące.
Nikt z koleżanek, czy bliskich Kasi nie zgadza się na udział w reportażu. Autorka przeprowadza rozmowy z ojcem Roberta, a jego nie można uznać za bezstronnego. Podobnie jak matkę i kilka osób z najbliższego otoczenia skazanego. Pisarka bardzo często kończy wątek słowami "nie udało się dotrzeć do świadka", "nie udało mi się tego potwierdzić".
Reporterka przywołuje postać domniemanego pedofila. Na dwie strony rozpisuje się, a właściwie przepisuje z innych publikacji, o historii jego życia, podając przy tym jego imię, nazwisko, imię żony, adres gdzie prowadził sklep. Cytuje dwóch klientów, sąsiadów, którzy wyrażają się w samych superlatywach, twierdzą, że nie było niestosownego zachowania. Na końcu, w dwóch zdaniach informuje, że ojcu Roberta "przypomniała" się niejasna sytuacja i zamieszcza swoje ulubione zdanie: "Nie udaje mi się tego potwierdzić". Oskarżyć kogoś imiennie o pedofilię i tego nie potwierdzić? Gdzie tu reporterskie śledztwo?
Świadkowie, na których powoływała się autorka, byli dyskredytowani. Autorka podważa słowa biegłej psychiatry, która stwierdziła, że Robert uśmiercił i oskórował króliki doświadczalne. Komentarz autorki: "Jak już wiadomo, Robert nie wymordował wszystkich królików". Skąd to wiadomo? Nie "wszystkie" wymordował?
Autorka wyśmiewa poczynania prokuratury. Według mnie tak sarkastyczne komentarze są nie na miejscu, nie w reportażu.
"Jesienią 2011 roku prokuratura znowu zaprzęga do współpracy specjalistę z zakresu jasnowidzenia Krzysztofa Jackowskiego z Człuchowa. Najwyraźniej śledczy przestają wierzyć w ziemskie siły zdolne rozwiązać zagadkę tej zbrodni."
"Czynności z udziałem jasnowidza trwają prawie cały tydzień. Strach pomyśleć, ile wypalił przez ten czas papierosów."
Następnie sama autorka stara się udowodnić niewinność Roberta w sposób, delikatnie mówiąc, naiwny. W więzieniu mężczyzna przyjmuje komunię. Nie mógłby tego robić, gdyby uprzednio "skutecznie" się nie wyspowiadał. Żeby spowiedź była ważna, muszą być spełnione warunki. Autorka stwierdza, że dwa nie zostały. Jest to wyznanie win oraz zadośćuczynienie Bogu i bliźnim. Od kiedy kościelne kanony są traktowane tak dosłownie? "Wyznanie win" ma się odbyć przed Bogiem, nie przed sądem okręgowym, a "zadośćuczynić bliźnim" nie musi oznaczać "przeprosić matkę Kasi". Biorąc pod uwagę stwierdzone zaburzenia psychiczne, za "zadośćuczynienie" Robert mógł wziąć regularne zapalanie zniczy na grobie Kasi lub choćby mógł przekazać datki na kościół.
Rekonstrukcja zbrodni według autorki mnie oburzyła do żywego.
Prócz okołotematycznych wątków, historia jest monotematyczna. Wszystko sprowadza się do tego, żeby mglistymi teoriami udowodnić niewinność Roberta, że to dziwak, ale niegroźny. Podważa autorytet i kompetencje biegłych, specjalistów, doktorów, a nawet swoich kolegów po fachu. Dziennikarskie śledztwa, które autorka nagminnie cytuje, są przez nią wyśmiewane. Pisze, że to nieprawda, sama nie podając dowodów. To, że ktoś coś powiedział innej osobie, a tamta przekazała jeszcze innej to nie dowód. To spekulacje. To inni dziennikarze prowadzili wieloletnie śledztwa, nie autorka. Ona tylko sprytnie żonglowała faktami, złożyła wszystko w całość, dyskredytując jednocześnie swoich kolegów po fachu. To jak dzieło stenotypistki z własnymi, złośliwymi komentarzami.
Ostatnie zdanie z książki: "Ciąg dalszy nastąpi". Czyżby autorka znowu czekała, aż inni dziennikarze śledczy wykonają robotę, pod którą Monika Góra się podpisze?
Dla mnie ta książka to stracone godziny życia. Dno i dwa metry mułu.
Nie jestem w stanie postawić gwiazdki więcej, choćby za stylistykę. Widoczna w małych fragmentach, przerywnikach między cytatami z innych publikacji, była słabiutka, jak na tak doświadczoną autorkę, dziennikarkę i reporterkę. Liczyłam na rzetelny reportaż, ale obawiam się, że bardziej rzetelne były Super Express, Fakt i Onet, na które powołuje się autorka, niż jej własne dziennikarskie śledztwo.
Nie polecam.