Od pewnego czasu wracam do swoich czytelniczych korzeni i sięgam po lektury obfitujące w grozę.
Nowe wydanie "Gałęzistego" Artura Urbanowicza już na wstępie pobudza wyobraźnię. Świetny pomysł na okładkę - nawiązujący do treści książki - został równie dobrze zrealizowany, do tego powieść wypełniona jest niezwykle klimatycznymi ilustracjami. Mimo że mam tylko prebooka już wiem, że to będzie prawdziwy wydawniczy rarytas.
Głównymi bohaterami "Gałęzistego" jest para studentów Karolina i Tomasz, która chcąc zażegnać kryzys z jaki dopadł ich związek, wybiera się na wycieczkę w odludne tereny Suwalszczyzny. Już na wstępie dowiadujemy się, że Tomek choruje na cukrzycę, przez co Karolina stale sprawuje nad nim niemal rodzicielską pieczę. Kara - jak nazywają ją znajomi, jest osobą głęboko wierzącą w Boga i praktykującą, a Tomek z kolei to zatwardziały ateista, studiujący matematykę, przez co kwestionujący wszystko, czego nie rozumie i czego nie może policzyć.
Dziewczyna stara się mieć wszystko poukładane i zaplanowane, a chłopak to strasznie nieodpowiedzialny lekkoduch, który sam nie wie czego tak naprawdę chce. Już na początku swojej wycieczki mają przygody. Cukrzyca, która przyczynia się prawie do wypadku drogowego, następnie nieudana rezerwacja pokoju, która kieruje ich do dziwnego domu w Białodębach, sąsiadującego z cmentarzem Jaćwingów i głębokim lasem. Chłopak odnotowuje niespotykane zachowanie młodej gospodyni, która przechadza się nago po domu, a Karolinę dręczą dziwne sny. Jak możemy się domyślać to dopiero początek festiwalu dziwadeł i zalewającego ich mroku.
Gęste lasy, dziwni ludzie, mroczna atmosfera, tajemnicze jeziora i nawiązania do mitologii Słowian.
Wszystko to powinno spowodować u czytelnika chociażby gęsią skórę, o jakimś niepokoju nie wspominając, ale niestety ja nie odczułam kompletnie nic, no może odrobinę irytacji.
Para bohaterów - to młodzi, ale wykształceni ludzie, którzy rozmawiają ze sobą dość wąskim zasobem środków językowych. Dialogi są męczące. On matematyk, który chorując na cukrzyce stale sięga po alkohol i stale się dziwi, że znowu prawie umarł, a ona stale go ratuje i stale się obraża, na zmianę z wizytami w kościele - ponieważ akcja toczy się w okolicach świąt Wielkanocy. Niestety trzecioosobowa narracja też jest uwikłana w tę prostotę wypowiedzi, ale ma to jedną zaletę - mianowicie prędkość czytania.
Akt "miłosny" też jest odarty z aury tajemnicy i delikatności językowej i nie, nie oczekiwałam w tym gatunku poetyki.
Podobały mi się opisy siły przyrody, magii mrocznych lasów, wtrącenia odnośnie miejscowych legend, czy wprowadzenie elementów starej wiary oraz zastosowanie przemowy - monologu Skedy.
Nie można autorowi odmówić talentu do snucia opowieści, łączenie wielu wątków i czerpania z rodzimych mitów. Ciekawie przedstawił również rodzący się strach, w poczuciu osamotnienia i niemożności zebrania myśli. Pomysł aby przedstawić konfrontację wiary i nauki też jest bardzo dobry, ale chyba trochę za płytko potraktowany.
Przez większość książki tak naprawdę nic się nie dzieje i brakuje mi właśnie tej nuty prawdziwej grozy i niedopowiedzeń, które budują klimat, którego w książkach tego gatunku szukam. Dlatego też podobało mi się zakończenie, choć nie było fajerwerków, dało to miejsce na moje własne wyobrażenia, domysły.
Choć książka została przeredagowana nie da się nie zauważyć, że był to debiut, ale wydaje mi się, że to preludium do czegoś naprawdę dobrego.