Czy jeden z geniuszy wojny, zazwyczaj ostrożny, rozważny i świetnie przygotowany może dać ponieść się swej fantazji, imaginacji? A co się stanie, gdy w jej wyniku śmierć poniosą ludzie? Kogo obwinić za klęskę? Siebie czy mało znaczącego dowódcę? Jeśli macie odrobinę wiedzy historycznej, to z pewnością wiecie, że taka rzecz przytrafiła się w 1944 roku, gdy alianci zdecydowali się przeprowadzić operację „Market-Garden”. Nasi dostali baty, i to mimo tego, że niemiecka armia od dłuższego czasu była w defensywie. Wszyscy oczekiwali szybkiego sukcesu. Jednak Fortuna kołem się toczy. Ale do rzeczy.
Śmiały plan
Eisenhower zaakceptował plan opracowany przez generała Montgomery’ego. Zakładał on opanowanie mostów na dolnym Renie, co miało nie tylko zaskoczyć Hitlera i jego dowódców, ale i odebrać im zaplecze.
Generał Eisenhower był zwolennikiem koncepcji tak zwanego szerokiego frontu, czyli zapewnienia takiego samego zaplecza wszystkim dowódcom i oddziałom. Jednak pod wpływem koncepcji Montgomery’ego, co mogło przyczynić się do zdecydowanego skrócenia trwającej wojny, zdecydował się na zmianę dotychczasowej strategii wojennej. W zamierzeniu ambitnego Brytyjczyka, zajęcie mostów na Renie miało umożliwić aliantom zajęcie Zagłębia Ruhry, głównej bazy dla przemysłu zbrojeniowego III Rzeszy. Zdecydowano się zaryzykować…
17 września 1944 roku rozpoczęła się operacja „Market-Garden”. Nieboskłon od strony południowej Anglii zdawał się być przesłonięty „szpalerem” samolotów, głównie C-47 Dakota oraz szybowców. Na ich pokładzie transportowano blisko 20 000 żołnierzy wraz z wyposażeniem. Celem amerykańskiej 82. Dywizji Powietrznodesantowej oraz brytyjskiej 1. Dywizji Powietrznodesantowej było zajęcie Nijmegen oraz Arnhem, a 101. Dywizja Powietrznodesantowa miała trafić do Eindhoven. W zamierzeniu, była to pierwsza (a jak się później okazało) największa akcja powietrzno-desantowa w czasie II wojny światowej.
Z deszczu pod rynnę
Szybko okazało się, że alianccy żołnierze trafili do piekła. Nie dość, że już po wylądowaniu niemieckie wojsko skierowało II Korpus Pancerny SS w kierunku Arnhem, a doborowa dywizja Pancerna SS udała się do Nijmegen. Wedle niesprawdzonych informacji, Niemcy mieli być niezdolni do poważnej kontrakcji. Co gorsza, okazało się, że w czasie planowania nie rozeznano się należycie w uwarunkowaniach terenu. Szybko pogorszyła się również pogoda, która uniemożliwiała pełne wykorzystanie sprzętu wojskowego. Przeszkód było zdecydowanie więcej, ale o tym najlepiej poinformuje was Autor. W każdym razie, wszystko to miało stać się przyczyną klęski oddziałów alianckich.
Po opanowaniu przez Amerykanów mostów w Eindhoven czekano na przybycie brytyjskiego XXX Korpusu. Wsparcie z powietrza uniemożliwił niemiecki ostrzał przeciwpancerny. Co gorsza, Brytyjczycy utknęli na wąskich, ostrzeliwanych przez Niemców, drogach. Dopiero 19 września brytyjski korpus dotarł do Nijmegen, ale kolejne starcia z Niemcami wstrzymały dalszą realizację planu. 1 Dywizja Przeciwpancerna została osamotniona.
W ciągu trzech dni walk, w alianckiej armii pojawiały się kolejne problemy. Mowa tutaj choćby o uszkodzeniu jeepów, co uniemożliwiło atak z zaskoczenia. Jednak, dzięki bohaterskiej postawie 2. Batalionu 1. Brygady Spadochronowej udało się zająć północną część mostu w Arnhem. Polacy w trakcie akcji zostali mocno przetrzebieni, a ich ofiarność i pomoc – zaprzepaszczona.
Generał dywizji Robert Urquhart, dowódca 1. Dywizji Powietrznodesantowej, został najpierw odcięty od swych podwładnych, a jego oddziały nie wykazywały chęci do jakichkolwiek działań. Co gorsza Niemcy raz po razie nacierali. Szybko okazało się, że akcja jest całkowicie nieudana. Co interesujące, sami alianci uznali, że akcja powiodła się w „90%”…
Mimo to, trzeba było wyciągnąć wnioski i konsekwencje. Zamiast odnaleźć prawdziwych winowajców, znaleziono kozła ofiarnego. Wkrótce dowódca polskiego oddziału, generał Stanisław Sosabowski został obarczony winą za porażkę i zdegradowany. Ponadto brytyjskie dowództwo wystawiło Polakom złą „laurkę”. O jej zmianę upomnieli się, po latach, współtowarzysze broni Polaków.
Nie taki czarny kozioł
I właśnie o tym jest ta książka. Autor stara się udowodnić, jak wielkich błędów dopuścili się dowódcy alianccy, z Montgomery’m na czele. Wszystko udokumentowane jest ogromnym zasobem źródeł. W książce znajdziecie mnóstwo zdjęć z „dowodami zbrodni”, które zostały, na nasze potrzeby, przetłumaczone. To bardzo pożyteczny zabieg, bo pozwala czytelnikowi, nie znającemu języka angielskiego, zapoznać się z źródłami od podszewki.
Na plus można również uznać całe mnóstwo zdjęć. To nie tylko reprodukcje dokumentów, ale i zdjęcia co ważniejszych postaci występujących w książce. Kolejny plus za przeogromna masę dokumentów. Dosłownie – WOW.
Ogólnie rzecz biorąc, książka napisana jest językiem trudnym, pełnym dywagacji, co może, czytelnikowi nieco mniej obeznanemu w temacie, nieco utrudnić recepcję pozycji. W tekście jest również mnóstwo przypisów, co również nieco daje się we znaki. Pewne fragmenty rozdziałów są napisane w formie debaty, coś w stylu – jeśli to, to będzie to, jeśli tamto, to to… Niemniej książkę czytało się ciekawie. Być może również dlatego, że jako pierwszy, opierał się na niedawno odtajnionych dokumentach.
Autor, moim zdaniem, jednoznacznie udowodnił, że udział naszych jednostek w batalii był powodem do chwały. Udowodnił również, że gdyby słuchano porad Sosabowskiego, bitwa mogła skończyć się zwycięstwem. Deprecjonowanie jego zdania i pozycji przyczyniło się tylko do klęski. Co więcej, ocena jego i jego podkomendnych poczynań, była ogromnie krzywdząca i niesłuszna, gdyż wina leżała ewidentnie po stronie brytyjskich dowódców.
Czy polecam – tak, zwłaszcza jeśli jesteście głodni poszukiwań historycznej prawdy i sprawiedliwości.