Książka otrzymana z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl
Matulu, co ja właśnie przeczytałam…
No właśnie. Co?
Z moich rąk i sprzed moich oczu zniknęła właśnie „Kaszmirowa chustka” Celiny Mioduszewskiej, z którą spędziłam ostatnie trzy dni. I niestety trudno nazwać tę lekturę satysfakcjonującą.
Książka Pani Mioduszewskiej obiecywała mi w opisie wszystko to, co w powieściach lubię najbardziej. Saga rodzinna, czasy z początków XX wieku, wsi spokojna, codzienne zmaganie się z życiem, tradycjami, znój i trud, śledzenie losów rodzin. Zachęcona dobrymi recenzjami zdecydowałam się przyjąć książkę pod mój dach.
Powieść opowiada historię dwóch podlaskich rodzin. Z początku wiele wskazywało na to, że się połączą poprzez małżeństwo, jednak Antek nie zdecydował się na poślubienie Andzi. Znalazł inną żonę, Andzia znalazła innego męża. Czas leciał, ich dzieci dorastały wśród wiejskich robót i tradycji aż syn Antka i córka Andzi się w sobie zakochali i postanowili założyć rodzinę. Tu książka się kończy.
I w zasadzie nie odnalazłam w niej niestety ani powodów do zachwytów, które mogłabym podzielić z innymi czytelniczkami ani w sumie ani jednej zalety.
Zacznę od tego co rzuciło mi się w oczy już na pierwszej stronie. „Chustka” jest napisana chaotycznie. I pretensjonalnie. Autorka ukończyła polonistykę i chyba w jakiś sposób, raczej nieświadomy, usiłuje nam o tym co i rusz przypominać, (te nawiązania do „Sklepów cynamonowych” zupełnie nie pasowały mi w kontekście spaceru po podlaskim miasteczku, a i dla Słowackiego znalazło się miejsce. Natomiast cytowanie całego scenariusza przedstawienia kolędników już w ogóle uważam za chybione).
Dość przytoczyć takie potworki jak:
„Jest tak jakoś ze wzorkiem ludzkim, że potrafi pokierować szyją, a ta głową, by człowiek mógł widzieć to, co robi na nim wrażenie. A dzieje się to za sprawą szczególnych bodźców, w tym przypadku niewątpliwie wzrokowych” (str. 77).
„Nagle korony przydrożnych topoli ze statycznych przemieniły się w dynamiczne” (str. 251)
„Ona urodziła się z funkcją chodzenia. Była tak zaprogramowana, że narząd ruchu był najważniejszy” (str. 243)
Czy też moment, w którym jeden z bohaterów dzwoni do pracującej w mieście siostry z pytaniem czy pomoże mu w wykopkach. A ona odpowiedziała, że nie ma urlopów w jej grupach zawodowych. To tylko cztery przykłady, ale mogłabym je mnożyć, bo co parę stron załamywałam się nad pretensjonalnością treści. Nie wiem, może się mylę, ale według mnie tak się nie pisze. Książka powinna być przystępna, powinno się przez nią płynąć, a przez takie głupotki marzyłam tylko o tym, żeby zostawić ją gdzieś na mieliźnie i odpłynąć jak najdalej. Zamiast rozkoszować się lekturą czytałam nienaturalne, absurdalne zdania i niewciągające dialogi.
Autorka skakała też po wydarzeniach, jakby bardzo chciała napisać jak najwięcej w jak najkrótszym czasie. I tu odniosła sukces, bo w 260 stronach zawarła jakieś dwadzieścia lat z życia dwóch rodzin. Treść była jakby scenkami, niektóre nie trwały dłużej niż pół strony, a każda następna rozgrywała się co najmniej tydzień później, (ale zdarzało się, że przesuwaliśmy się i o rok do przodu). Pani Mioduszewska szczególnie sobie upodobała Wszystkich Świętych, bo wielokrotnie czas gnał aż do kolejnego 1 listopada. Zauważyłam też, że chyba nie bardzo miała czym zapełnić scenek, które wymyśliła. Otóż dwa razy się zdarzyło, że bohaterki postanowiły odwiedzić rodzinne strony. Podróż jednej opisana była, jak podróż „twojego starego do szkoły”. PKSy, pociągi i pieszo, odniosłam wrażenie, że Krystyna próbowała dostać się do rodziców przez całą noc. A kiedy się wreszcie dostała, zjadła zupę i powiedziała, że musi już wracać. Nie inaczej było z Andzią, która też pewnego dnia zatęskniła za rodzicami, a że była niedziela to mogła sobie pozwolić na dłuższa wizytę przez uszczerbku na robocie. Wsiadła więc na rower i pojechała. Poinformowała rodzicieli o tym jak bardzo się stęskniła, zjadła zupę i… wróciła do domu. Nawet kawy jej nie dali. Nawet nie zobaczyła się z innymi domownikami. No nul, zero.
Niektórych spraw Autorka nawet nie rozwinęła. W początkowych rozdziałach książki wspomniała coś o topieniu się Andrzeja w stawie w przyszłości. Przez całą książkę Andrzej ani razu nawet nie zamoczył w tym stawie dużego palca u nogi, więc nie mamy pojęcia o jakie wydarzenia Autorce chodziło. Tak samo, jak Andzia wróciła ze służby w Warszawie na Święta Bożego Narodzenia do domu. Po nich tam nie wróciła, a ja nawet kartkowałam książkę w tył czy przypadkiem nie przegapiłam informacji, że dostała wymówienie.
Kuriozalne było też nazwanie męża, któremu zmarła żona (rzekomo pochorowała się ze zgryzoty) mianem „urwipołcia”. Jestem pewna, że mężczyzna nieszanujący żony, przyczyniający się do utraty przez nią zdrowia swoim zachowaniem po takiej obeldze już by się nie podniósł.
Nie poczułam żadnej szczególnej więzi z bohaterami i ich los był mi zupełnie obojętny. Tak samo jak nie zapałałam uczuciem do stylu pisania pani Mioduszewskiej.
Rozpoczęłam nowy rok czytelniczy z fatalną według mnie książką, ale daje mi to nadzieję, że teraz będzie już tylko lepiej. Bo tak złe wrażenie trudno będzie przebić.