Po raz kolejny miałam okazję przeczytać powieść, która jest: „Największą sensacją literacką tego roku! Książką, o której mówią wszyscy!” O jakim wspaniałym „dziele” mówię? Oczywiście o rozchwytywanej przez speców od reklamy powieści erotycznej autorstwa Eriki Leonardy James „Pięćdziesiąt twarzy Greya”. Po zapoznaniu się z „literacką sensacją roku” nie dostrzegłam jednak niczego, co pozwoliłoby zachwycać się tą książką, która przez wielu bardzo trafnie zaliczana jest do grona literatury porno. Powieść E. L. James jest kolejnym dowodem na to, że miano bestsellera stanowi świetny chwyt marketingowy, jednak wcale nie gwarantuje, że czytelnik dostanie w swe ręce zajmującą i wartościową lekturę
Pierwszy minus – bohaterka, która godzi się na przemoc wierząc, że jej czyste uczucie jest w stanie zmienić kochanka – aha, już to widzę…
Drugi minus – koszmarny język. Czy Anastasia naprawdę jest absolwentką wydziału literatury? Powtarzające się komentarze „Rany Julek” i „Święty Barnabo” to chyba szczyt intelektualnych możliwości Any.
Trzeci minus – autorka wyznała, że inspiracją do napisania powieści była lektura „Zmierzchu” Stephani Meyer. Pani James najpierw napisała utwór typu fan fiction, którego bohaterami byli Bella i Edward, następnie zmieniła imiona bohaterów, i w ten oto sposób powstała powieść „Pięćdziesiąt twarzy Greya”. Kiedy czytelnik dostaje tę informację bez trudu jest w stanie odnaleźć wspólne punkty obu powieści. Czytając o tym, jak Ana ca chwilę przygryza wargę, przed oczami stawała mi Kristen Stewart. Anastazja zbyt mocno przypomina mi filmową Bellę, której postać niezmiernie mnie irytowała swoją rozlazłością. Jak tu mówić o oryginalności „Pięćdziesięciu twarzy Greya”, kiedy autorka sama przyznaje się do wykorzystania innego utwory? Czytelnik bez trudu odkrywa, kto pełni w tej powieści rolę Jacoba, Alice, Emmeta. Wcale nie zdziwiłabym się, gdyby w drugim tomie bohaterka spróbowała zbudować normalny związek ze swoim latynoskim przyjacielem, a w tomie trzecim przez przypadek zaszłaby w ciążę z Greyem, który ostatecznie ożeniłby się z Anastasią, z którą stworzyłby szczęśliwą rodzinę. Jeżeli sięgnę po kolejne tomy trylogii, to tylko wyłącznie dlatego, by sprawdzić czy moje przypuszczenia znajdą potwierdzenie.
W wypadku „Pięćdziesięciu Twarzy Greya” ciężko zgodzić się ze stwierdzeniem, że powieść pani James łamie pewne tabu jakim są związki typu BDSM – w roku 1983 ukazał się pierwszy tom trylogii napisanej przez Anne Rice (Trylogia Śpiącej Królewny), która na głowę bije „Pięćdziesiąt twarzy Greya”. Powieści Rice zarówno pod względem stylistycznym jaki i z powodu o wiele odważniejszego opracowania tematu jest o stokroć lepsza od powieści James.
„Pięćdziesiąt twarzy Greya” jest powieścią, która wzbudziła mój głęboki niepokój. To książka typowo rozrywkowa, jednak przesłanie, które można z niej odczytać jest bardzo niebezpieczne. Główna bohaterka, wbrew własnym przekonaniom, godzi się na coś co nie sprawia jej przyjemności, a jest jedynie źródłem jej lęku. Anastasia reprezentuje sobą typ kobiety, która w imię miłości godzi się na przemoc. Myślę, że całkiem inaczej odebrałabym powieść pani E. L. James, gdyby bohaterka zagłębiała się w mroczny świat BDSM kierowana fascynacją i własnymi pragnieniami, a nie wchodziła do niego wbrew własnej woli.
„Pięćdziesiąt twarzy Greya” to powieść, która bez wątpienia jest publikacją kontrowersyjną, która zyska zarówno aplauz pewnej rzeszy czytelników, jak i stanie się przedmiotem miażdżącej krytyki innej grupy. Dla mnie jest to książka z gatunku nijakich czytadeł, które nie wywołują we mnie żadnych głębszych emocji. Ta powieść nie zagwarantowała mi ciekawej akcji, także styl w jakim została napisana pozostawia bardzo wiele do życzenia.