Pozycja wyraźnie tworzona z myślą o środowiskach LGBTQ, gładko wpisująca się w nurt politycznej i obyczajowej poprawności, ukierunkowana na miłość męsko-męską i czerpiąca z tychże klimatów pełnymi garściami.
Jest tak: Pierwszy Syn USA nie cierpi Pierwszego Księcia UK. Nie trawi gościa na poziomie komórkowym. Jednakże wystarczy łokieć wbity w żebra i chwila w schowku na miotły, by Alex zaczął kochać tak, jak nienawidził: Całym sobą, subatomowo.
Teoretycznie, jako eks-yaoifan powinnam odnaleźć w "Red, White & Royal Blue" bliskie sercu fluidy i ulec romantycznej aurze. W rzeczywistości, już w okolicy 1/3, książka zaczęła mnie drażnić a do szczęśliwego końca tej młodzieżowej fantazji dotrwałam siłą uporu.
I choć "RW&RB" to lektura wdzięczna, lekka i ujmująca - w ogólnym rozrachunku jestem na nie. Nie i już. Bynajmniej nie neguję tu zdolności narracyjnych autorki.
Przeciwnie, jestem pod wrażeniem tego, jak udatnie buduje atmosferę, akcję i postaci. Każde z nich ma w sobie coś prawdziwego, dzięki czemu zyskuje sympatię czytelnika. Nader łatwo jest się z nimi utożsamić i przyjąć ich motywy oraz argumentację. Dla większego efektu, McQuiston dobarwia flagę boskiego przymierza motywem BLM oraz #metoo, tworząc dający do myślenia, poniekąd ideologiczny, obyczajowo-kulturowy schemat: June i Nora pozostają w szczęśliwym związku les. Alex - bi, Henry - gej, obaj w związku z widokiem na szczęśliwą przyszłość.
Także Rafael Luna - ten błędny rycerz i ostatni sprawiedliwy - również jest synem Uranosa.
Osoby hetero: Ellen Claremont-Diaz jest rozwódką. Jej adwersarz - nie mniej heteryczny Jefferson Richards - seksualnym degeneratem.
Jest jeszcze Zahra i Shaan, ale nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że tych dwoje kiedyś się pozabija.
Poniekąd trochę trąca to propagandą: Hetero to świry, wszyscy inni są OK.
Być może jestem przewrażliwiona i ponosi mnie fantazja, lecz w trakcie lektury odnalazłam w "RW&RB" sporą ilość odnośników i aluzji do polityki wewnętrznej i zagranicznej USA.
Tudzież, z racji wieku i wyobraźni - dopisuję niewinnym, fikcyjnym zdarzeniom dodatkowy kontekst tam, gdzie go zupełnie nie ma. Jak widać, lektura "RW&RB" biegła mi trochę dwutorowo.
Tyleż rozpraszające, co męczące.
Najbardziej ze wszystkiego zaś gniewały mnie dziwolągi typu "prezydentka", "geniuszka", "burmistrzyni".
Rozumiem, że jest to kolejny ukłon w stronę językowego równouprawnienia form męskich i żeńskich, lecz są one równie swojskie i przyjazne jak drapanie kamieniem po szybie.
Podskórnie czekałam, kiedy gdzieś zaatakuje mnie teką jakaś "ministra".
Dla mnie, te sformułowania są obce, tyleż kuriozalne co niepoważne.
Dorzucę do tego obecne w książce błędy redakcyjne, bo i takie można w "Red, White & Ruyal Blue" znaleźć. "Niemal" zamiast "omal", "blastra" zamiast "blastera" - to tak z grubsza.
Z kolei ckliwie-romantyczna korespondencja obu Pierwszych Kawalerów, być może zachwyci nastolatki, mnie jednakowoż było od niej trochę niedobrze. Za dużo różu i cukru. Poza tym...
Poza tym patrząc na poczynania Henry'ego i Alexa (zwłaszcza Alexa) miałam wręcz granitową pewność, że jeśli coś, gdzieś się sypnie - to dzięki niemu i w najgłupszy możliwy sposób.
Nie zawiodłam się. Powinnam teraz powiedzieć: "A nie mówiłam?". Z drugiej strony, któż nie chciałby mieć własnego księcia z bajki na pstryknięcie palców i móc chędożyć go jak chcąc?
Abstrahując od całego mojego gderania, McQuiston oddaje w ręce swoich czytelniczek zgrabnie spreparowaną poczytajkę: Jest uczucie wielkie i zakazane, jest dowcip prosto z salonów i taki ze stajni też, starannie odmierzona dawka dramatyzmu i intryga z piekła rodem, wszystko w sensownych proporcjach i pod stroszącym włoski napięciem.
To u mnie, gdy brałam książkę do ręki, nie zadziałała chemia.