Kiran Millwood Hargrave Kobiety z Vardø, są takie książki, na które trafiam przypadkiem. Nie odliczam dni od pierwszej zapowiedzi, nie czekam na nie z niecierpliwością, nie odczuwam presji, że muszę już teraz je przeczytać, choć gdzieś w głębi duszy czuję, że mają szansę być szczególne, mogą obdarować mnie tym "czymś" . Po prostu przychodzi chwila, kiedy widzę którąś po raz pierwszy i rozpoznaję, że to może być moja opowieść. Nie odwiodą mnie wtedy od przeczytania pojawiające się czasem negatywne opinie, natomiast te pozytywne jeszcze bardziej utwierdzają w przekonaniu, że warto czasem kierować się osobistym wyczuciem, zaufać swojej intuicji, bo kto jak nie my sami najlepiej wiemy, jaki rodzaj literatury lubimy najbardziej, a co za tym idzie, które opowieści mają szansę poruszyć naszą wrażliwość. Takie właśnie uczucia towarzyszyły mi jeszcze zanim sięgnęłam po Kobiety z Vardø.
Chociaż są opowieścią z początku XVII wieku, w dodatku umiejscowioną na daleko wysuniętej na północ wyspie Norwegii, w surowym klimacie uzależnionego od morza skrawka lądu, to jednak to wydawałoby się zapomniane przez świat Vardø staje się w pewnym momencie areną splotu następujących po sobie tragicznych wydarzeń, podczas których nie dające się ujarzmić człowiekowi siły przyrody, dadzą początek polowaniu na ludzi. Zimą 1617 roku podczas trwającego na morzu sztormu ginie męska populacja wyspy, czterdziestu rybaków - mężów, synów i ojców. Od tego momentu pozostawione własnemu losowi kobiety, żeby przeżyć, będą mogły liczyć tylko na siebie. Zabierają się więc do pracy, przejmując na siebie wszystkie męskie zajęcia, jak wypływanie w morze i połów ryb czy oprawianie reniferzych skór. Za tę siłę i chęć utrzymania swoich domostw, rodzin, dzieci, niektóre z nich będą musiały zapłacić jednak najwyższą cenę. W oczach komisarza Absaloma Corneta, zajadłego tropiciela wszelkich przejawów bezbożności, są bowiem mogącym doprowadzić do buntu bądź przeciwstawienia się lokalnym władzom, niebezpiecznym narzędziem w rękach szatana. To spowoduje, że będzie można oskarżyć je o pakt z diabłem, czary i występowanie przeciwko woli Bożej.
Niesamowicie klimatyczna i surowa, zarazem skupiona na kobiecej sile i niezwykłej wrażliwości, ale też zawziętej walce o byt również pomiędzy sobą, opowieść, krok po kroku prowadzi do nieuchronnej katastrofy. XVII wiek to nie są czasy, kiedy można było czuć się wolną. Kobieta musiała być podporządkowana mężczyźnie, nikt nie liczył się z jej zdaniem, nie chwalił efektów włożonej w utrzymanie rodziny pracy. Pozostając samotna, widziana była jako osoba pragnąca zawładnąć własnością i ziemią mężów, była zagrożeniem, a procesy czarownic i palenie na stosie odbywały się nadal nawet w najodleglejszych chrześcijańskich zakątkach świata.
To również przepiękna opowieść o wystawionej na ciężką próbę siostrzanej wspólnocie, historia kobiecej przyjaźni i rodzącego się uczucia, zwieńczona prawdopodobnie jedynym możliwym zapadającym na długo w pamięć, zakończeniem. W kobietach z Vardø surowy wyspiarski klimat opowiadanej historii cudownie przeplata się opisanym z wielką wrażliwością rodzącym się uczuciem, a złowieszcze i niepokojące napięcie towarzyszące temu, co ma się wydarzyć, skupia uwagę czytelnika od pierwszej do ostatniej strony. Jestem również pod wrażeniem przepięknego tłumaczenia zmarłego w ubiegłym roku Jędrzeja Polaka.