C.J. Tudor, pisząc tę powieść, mocno ułatwiła sobie pracę.
I nie chodzi mi teraz o wprowadzenie do niej mocno przemawiającego do nas dziś, w 2024 r., motywu pandemii oraz groźnego wirusa wyniszczającego, niespodzianka, płuca. Notabene autorka w posłowiu twierdzi, że było przeciwnie niż mi się przez całą lekturę wydawało, że z powodu podjęcia tego jakże modnego tematu wydawnictwa nie chciały opublikować jej dziełka, słodkie. No, ale na myśli mam tu co innego. Otóż jeżeli zastanowimy się, co jest najmocniejszą stroną „Debitu” to np. ja nie będę miał wątpliwości, że będzie to to, że doskonale czujemy atmosferę zamknięcia, klaustrofobiczności, atmosferę odcięcia od świata. No, tylko, że… dość trudno było popsuć ten motyw, zważywszy, że pisarka na dzień dobry zamknęła swoje postacie w bardzo małych, klaustrofobicznie właśnie małych, pomieszczeniach (czy w każdym razie miejscach). Ciężko nie zauważyć, że takie zamknięcie służy nader jednoznacznie budowaniu owej atmosfery, można wręcz zaryzykować tezę, że dla w miarę zdolnego pisarza jest to pod tym względem literacki samograj.
Ktoś mógłby zapytać: „I co z tego, skoro to działa, naprawdę tę ich sytuację czujemy, udziela nam się to, co czują bohaterowie”. Okej, zgoda, sam tak przez pewien czas w trakcie lektury myślałem, sądziłem wręcz, że „Debit” stanie się moją ulubioną, obok „Innych ludzi”, powieścią Tudor. A potem zaczęły się schody…
Popatrzcie na książkowe postacie jako takie. Teoretycznie mamy mieć troje równoważnych – tak w każdym razie ma się nam z początku wydawać - bohaterów, których oczami widzimy wykreowany przez autorkę świat i grupkę osób wokół każdego z nich. No, ale… czy tylko ja przez cały czas miałem wrażenie, że Hannah mocno przyćmiewa sobą całą resztę? To o niej dowiadujemy się zdecydowanie najwięcej (nawet mimo faktu, że dostajemy też np. konkretne flashbacki co najmniej jednej z pozostałych osób dramatu), to jej wrażliwość nam się udziela, to na niej się skupiamy. Co więcej, gdy potem okazuje się, kto tu był od początku najważniejszy, to pisarka nijak nie wykorzystuje okazji, by jakoś wyzyskać to, że wcześniej tak często patrzyliśmy właśnie na Hannah, nijak tym nie gra. Wyzyskanie tej okoliczności byłoby bardzo, bardzo trudnym zadaniem pisarskim, owszem, zgadzam się, ale mogłoby z tego wyjść coś naprawdę świetnego – i w ogóle nic takiego tu nie otrzymujemy.
Podobnie jest z samą książkową fabułą. Jak na to spojrzeć z perspektywy, to całość sprowadza się do tego, że ktoś chce coś zrobić ze względu na pewien fakt :) I cały tekst polega na tym, że najpierw (no, nie do końca „najpierw” co prawda) poznajemy motywację owego kogoś a potem widzimy te starania. I już. Autorka mocno się natrudziła, by nadać temu wszystkiemu cokolwiek operową oprawę, zresztą generalnie za kreację świata akurat dają plusik, jest mocno „w oddaleniu’, stanowi tło dla zmagań naszych bohaterów, tak, jak Tudor tego niewątpliwie chciała, ale cała akcja sprowadza się właśnie owych starań owej osoby.
No, ale przeczytać można, wspominając nasze pandemiczne lęki sprzed nie tak wielu przecież miesięcy.
PS: Jeszcze co do tych miejscówek, o których pisałem powyżej, to to ich wzmiankowane podobieństwo do siebie wzajem miało pewien nieprzyjemny skutek uboczny: raz czy dwa autentycznie myliły mi się one ze sobą i nie do końca ogarniałem, o którym z nich akurat czytam.